Zaklejanie mapy

W jednym z opowiadań Stanisława Lema z cyklu Dzienniki gwiazdowe podróżnik Ijon Tichy gdzieś w odległej galaktyce rozmawia z misjonarzem, który opowiada mu o niezwykłych trudnościach w jego dziele nawracania na katolicyzm okolicznych istot: żyjących w piekielnym gorącu, albo z braku kończyn żegnających się ogonem, mających pięć płci, czy zmartwychwstających codziennie rano, po wieczornym rozłożeniu się na atomy. Watykan w odniesieniu do tych kłopotów milczy i nie udziela zakonnikowi żadnej pomocy. Ale we wschodniej części galaktyki jest też obszar, w którym dla głosicieli ziemskich ewangelii jest jeszcze trudniej - tam po prostu wszystkie opowieści biblijne konfrontują z nauką: fizyką, kosmogonią, genetyką... Na te kłopoty Watykan szybko znalazł radę - kazał tę część mapy wszechświata zakleić nieprzezroczystym papierem.

Ta opowieść przypomina mi się ostatnio często, gdy słucham dyskusji owojnie Rosji z Ukrainą i optymistycznych, choć mało realistycznych nadziejach na to, że Ukraina pokona Rosję, nad Kremlem załopoczą żółto-niebieskie sztandary, Putin stanie przed Trybunałem Haskim, a potem zniknie z powierzchni ziemi, zaś Rosja rozleci się na tysiąc kawałeczków i przestanie być problemem dla mniej czy bardziej wolnego świata.

Ale jeżeli ktoś serio tak myśli, to powinien czym prędzej napić się zimnej wody i zacząć myśleć od nowa. To nie jest nawet wishfull thinking, ani polityczna utopia – udawanie, że części świata, która nam nie pasuje – nie ma niczego nie rozwiąże. Owszem, teoretycznie wszystko jest możliwe, także i to, że jadąca na oparach armia ukraińska pokona zasilaną przez Iran i Koreę Północną (już samo to wydawałoby się jeszcze kilka lat temu ogromnym upokorzeniem dla mocarstwowej Moskwy) armię rosyjską. A nawet to, że Federacja Rosyjska rozpadnie się na 22 wchodzące w jej skład republiki, 9 krajów, blisko 50 obwodów i 8 okręgów. I zapewne każdy z nich będzie chciał dysponować przynajmniej kilkunastoma wyrzutniami rakiet z pociskami nuklearnymi... Broń atomowa w Czeczenii, Kirgizji, Inguszetii, Tatarstanie, Mordowii, Kraju Kamczackim czy Obwodzie Kurskim chyba nie jest tym, o czym myślą wielcy stratedzy nad Wisłą, Potomakiem czy Dnieprem – i dobrze, bo lepiej o tym nie myśleć.

Równie utopijne jest myślenie, reprezentowane przez część politycznych emigrantów rosyjskich, a także kontrkandydata Putina w nadchodzących wyborach prezydenckich (raczej nie wróżę mu zwycięstwa, a nawet wątpię, żeby go do konkurencji w ogóle dopuścili) – Borysa Nadieżdina, który w wywiadzie opublikowanym w „Wyborczej” (z 10 lutego 2024) powiedział:

"Szczerze pragnę, aby Rosja była wielka, ale nie wielka w tym sensie, wvjakim Putin uważa, że jest wielka – z kindżałami i iskanderami krążącymi tam i z powrotem. Ale wielka w tym sensie, że powinna być wolnym i spokojnym krajem, do którego każdy chce przyjechać, a ludzie czują się tu dobrze."

Miło jest pomarzyć, zwłaszcza, jeśli się kandyduje – też dość utopijnie – na najwyższy urząd kraju, który ma największy na świecie obszar, dysponuje największymi na świecie zasobami naturalnymi i energetycznymi, z północy na południe rozciąga się na 4000 km, ze wschodu na zachód – na 9000 km i ma 11 stref czasowych, a faktyczna różnica czasu astronomicznego między Bałtijskiem w Obwodzie Królewieckim a Przylądkiem Dieżniowa nad Morzem Beringa to 11 godzin 25 minut. Moja wyobraźnia nie sięga jednak sytuacji, w której ja, moje dzieci, czy moje wnuki moglibyśmy gdzieś tak bliżej wiosny usiąść i wyciągnąwszy mapę, zaplanować sobie dwa tygodnie wakacji w kraju, który leży niezbyt daleko na wschód od nas, w którym jest tyle do zwiedzania i z którym dzielimy spory kawał niełatwej historii i o którym moglibyśmy dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy, gdyby... No, właśnie – gdyby co? Gdyby nie co?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie wierzę w jakieś antropologiczne uogólnienia o rosyjskiej duszy, odwiecznym rosyjskim imperializmie, o tym, że Rosjanie zawsze to i tamto - bo to trąci rasizmem. Nie ma czegoś takiego – poza Dostojewskim – jak rosyjska dusza, bo to nie dusza decyduje w Federacji Rosyjskiej o postępowaniu człowieka, tylko władza, tępa propaganda, sytuacja ekonomiczna i opaczne rozumienie świata. Federacja to 145 milionów ludzi, spośród których trzy czwarte to Rosjanie, a reszta – to przedstawiciele blisko 200 narodowości. Mówi się tam po rosyjsku, ale oprócz niego oficjalnie urzędowych języków jest dwadzieścia jeden, których nie wymieniam, bo nie przypuszczam, żeby wiele osób w Polsce wiedziało cokolwiek o takim na przykład języku selkupskim, ale i to niewiele znaczy – ludność Federacji mówi w rzeczywistości 122 językami. Dialektów nie liczę.

Po co o tym piszę? Ano po to, żeby uświadomić wszystkim, którzy dziś – wczoraj – jutro będą uważać, że wystarczy wesprzeć Ukrainę militarnie i problem Rosji przestanie istnieć, że to nieprawda. Rosję można pokonać wygrywając wojnę, choć w obecnej sytuacji trudno to sobie wyobrazić. Ale nie da się jej podbić. Jakkolwiek ułożą się losy świata w najbliższej przyszłości, jeśli tylko nie zafundujemy sobie opcji zerowej, to znaczy totalnego zniszczenia cywilizacji – będziemy skazani na to, że niecałe 600 km od Polski na wschód będzie nadal zaczynać się Rosja (o enklawie królewieckiej nawet nie mówię, choć może powinienem). Od felietonisty nie należy oczekiwać tego, że będzie przedstawiać uniwersalną receptę na rozwiązywanie problemów. Ale warto się po prostu zastanowić nad tym, że problem istnieje i że najbardziej buńczuczne deklaracje go nie rozwiążą.

Obecna wojna kiedyś się zakończy – i w zasadzie są tylko trzy rodzaje takiego zakończenia:

1. Ukraina wygrywa, Rosja wycofuje się na granice sprzed 2014 roku, potwierdza memorandum budapesztańskie uznając jeszcze raz niepodległość Ukrainy i integralność jej terytorium, ale sprzeciwia się wejściu tego państwa do NATO. Wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej sprzeciwia się większość państw Unii, z powodów gospodarczych (tania i brudna produkcja rolna, tania siła robocza). Na terytorium obwodów donieckiego, ługańskiego i na Krymie ożywa partyzantka prorosyjskich „zielonych ludzików”. Rosja zbroi się na potęgę i czeka na moment do odwetu. Konkluzja: wojna trwa.

2. Ukraina przegrywa, Rosja zajmuje całe jej terytorium i osadza w Kijowie swojego człowieka, który próbuje zostać ukraińskim Łukaszenką. NATO ustawia zasieki na granicach rosyjsko-natowskich. Na terytorium Ukrainy rozpoczyna się walka partyzancka przeciwko rosyjskiemu reżimowi. Rosja utrzymuje stan wojenny na całym terytorium, operacja specjalna się nie kończy. Konkluzja: wojna trwa.

3. Zostaje zawarte porozumienie, w myśl którego za cenę oddania Doniecka i Ługańska oraz rezygnacji z odzyskania Krymu Ukraina uzyskuje spokój na pozostałym terytorium, gdzie państwa Unii i NATO ochoczo sprzedają swoje usługi w sprawie odbudowy zniszczonego kraju. Rosja blokuje wstąpienie Ukrainy do NATO, zresztą samo NATO się temu sprzeciwia, bo kraj członkowski nie może mieć dyskusyjnej integralności terytorialnej. Ukraińska mniejszość (większość?) na zabranych przez Rosję terytorium rozpoczyna walkę partyzancką. Rosja wprowadza tam większe siły wojskowe, w tym samym czasie odbudowuje swój potencjał militarny, szykując się do ponownej próby podbicia całej Ukrainy. Konkluzja: wojna trwa.

Czy nie nauczymy się zatem z tym żyć, tak jak żyjemy z trwającymi wojnami na Bliskim Wschodzie, na subkontynencie indyjskim, w Afryce, na Kaukazie? Niestety, jest różnica skali i zapewne to sprawia, że do tej sytuacji ani się nie można przyzwyczaić, ani jej jak na razie rozwiązać. Choć to głupio brzmi, ale trzeba liczyć na terapeutyczną rolę upływającego czasu i narastające problemy globalne. To zabrzmi jak herezja, ale grożą nam sytuacje, wobec których okrutna wojna na Wschodzie może się okazać mało ważnym incydentem w historii ludzkości.

Na osiedlowym parkingu zobaczyłem średniej klasy bmw, które na zderzaku miało napis: Wołyń pamiętamy. Z pewnością jest to synekdocha i chodzi o pamięć o rzezi wołyńskiej. Czy to deklaracja patriotyzmu, nienawiści do wołyńskich morderców, potwierdzenie wiedzy historycznej, czy informacja o doskonałym stanie umysłu i odporności na demencję? Chodziłem po okolicy, oglądałem zderzaki i nie widziałem na nich deklaracji Auschwitz pamiętamy, Katyń pamiętamy, Wolę pamiętamy, Jedwabne pamiętamy... No i co z tego, że właściciel bmw pamięta Wołyń? Czy zbierze grupę innych zderzakowców i pojedzie na Wołyń się mścić? Nie pojedzie, już tam za niego mszczą się rosyjskie rakiety i irańskie drony. Sprawa Wołynia jest o tyle teraz aktualna, że na ulicach spotykamy rodaków sprawców tamtej tragedii, którzy szukają u nas bezpiecznego miejsca – i nas to coraz bardziej uwiera. Ich miejsce – mówimy często – jest tam, pod rosyjskimi bombami, niech walczą i bronią naszej cywilizacji. Jak obronią, to się z nimi policzymy.

Jeśli będzie nam dany czas, to stanie się on naszym głównym, a może nawet jedynym sojusznikiem w walce z logicznie niedefiniowalnym problemem Rosji. Ten słynny reset w stosunkach z Rosją nie jest tylko próbą obrzucenia szambem Tuska i jego ludzi przez Michała Rachonia, Sławomira Cenckiewicza i ich wspólników. To nie tylko całkowite niezrozumienie przez polskich demagogów faktu, iż przywódcy ważnych krajów muszą ze sobą rozmawiać, bez względu na to, co o sobie naprawdę myślą, bo każda rozmowa jest lepsza niż szermierka guzikami atomowymi. To projekt Zachodu, który miał na celu oswojenie władców Rosji i przekonanie ich do tego, że lepiej jest współpracować niż skazywać się na wzajemne wyniszczenie. Zgoda: ogłoszono go i zaczęto wdrażać przedwcześnie, wobec nie myślących logicznie szaleńców, nie mając wystarczających atutów w kartach. Ale, czy się to nam dziś podoba, czy nie, jutro przyniesie nam znów tę diabelską alternatywę: albo będziemy współpracować, albo będziemy próbowali się zniszczyć, co jak wiadomo przy dzisiejszej technologii należy rozumieć dosłownie. Obawiam się, że nawet Einsteinowska anegdota na temat przyszłej wojny wydaje się przesadnie optymistyczna:

"Nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie."

Wygląda bowiem na to, że nie będzie miał kto w tej czwartej wojnie walczyć, a kije i kamienie także nie będą dostępne.

Wiara w to, że czas leczy rany i usuwa przeszkody, a także zbliża ludzi w jednej, wspólnej cywilizacji jest może naiwna, ale mamy tylko ją. Alternatywą jest zagłada albo cofnięcie się do neolitu. Tertium – w zasadzie - non datur. Naturalnie, poza zasadą jest jeszcze, z przeproszeniem – trzecia droga. Jest nią leczenie dolegliwości salcesonem, gromkie pokrzykiwanie przez Facebooka, napisy na zderzakach czy – last but not least - zaklejanie mapy.

[CC] Maciej Pinkwart

Zaklejanie mapy

W jednym z opowiadań Stanisława Lema z cyklu Dzienniki gwiazdowe podróżnik Ijon Tichy gdzieś w odległej galaktyce rozmawia z misjonarzem, który opowiada mu o niezwykłych trudnościach w jego dziele nawracania na katolicyzm okolicznych istot: żyjących w piekielnym gorącu, albo z braku kończyn żegnających się ogonem, mających pięć płci, czy zmartwychwstających codziennie rano, po wieczornym rozłożeniu się na atomy. Watykan w odniesieniu do tych kłopotów milczy i nie udziela zakonnikowi żadnej pomocy. Ale we wschodniej części galaktyki jest też obszar, w którym dla głosicieli ziemskich ewangelii jest jeszcze trudniej - tam po prostu wszystkie opowieści biblijne konfrontują z nauką: fizyką, kosmogonią, genetyką... Na te kłopoty Watykan szybko znalazł radę - kazał tę część mapy wszechświata zakleić nieprzezroczystym papierem.

Ta opowieść przypomina mi się ostatnio często, gdy słucham dyskusji owojnie Rosji z Ukrainą i optymistycznych, choć mało realistycznych nadziejach na to, że Ukraina pokona Rosję, nad Kremlem załopoczą żółto-niebieskie sztandary, Putin stanie przed Trybunałem Haskim, a potem zniknie z powierzchni ziemi, zaś Rosja rozleci się na tysiąc kawałeczków i przestanie być problemem dla mniej czy bardziej wolnego świata.

Ale jeżeli ktoś serio tak myśli, to powinien czym prędzej napić się zimnej wody i zacząć myśleć od nowa. To nie jest nawet wishfull thinking, ani polityczna utopia – udawanie, że części świata, która nam nie pasuje – nie ma niczego nie rozwiąże. Owszem, teoretycznie wszystko jest możliwe, także i to, że jadąca na oparach armia ukraińska pokona zasilaną przez Iran i Koreę Północną (już samo to wydawałoby się jeszcze kilka lat temu ogromnym upokorzeniem dla mocarstwowej Moskwy) armię rosyjską. A nawet to, że Federacja Rosyjska rozpadnie się na 22 wchodzące w jej skład republiki, 9 krajów, blisko 50 obwodów i 8 okręgów. I zapewne każdy z nich będzie chciał dysponować przynajmniej kilkunastoma wyrzutniami rakiet z pociskami nuklearnymi... Broń atomowa w Czeczenii, Kirgizji, Inguszetii, Tatarstanie, Mordowii, Kraju Kamczackim czy Obwodzie Kurskim chyba nie jest tym, o czym myślą wielcy stratedzy nad Wisłą, Potomakiem czy Dnieprem – i dobrze, bo lepiej o tym nie myśleć.

Równie utopijne jest myślenie, reprezentowane przez część politycznych emigrantów rosyjskich, a także kontrkandydata Putina w nadchodzących wyborach prezydenckich (raczej nie wróżę mu zwycięstwa, a nawet wątpię, żeby go do konkurencji w ogóle dopuścili) – Borysa Nadieżdina, który w wywiadzie opublikowanym w „Wyborczej” (z 10 lutego 2024) powiedział:

"Szczerze pragnę, aby Rosja była wielka, ale nie wielka w tym sensie, wvjakim Putin uważa, że jest wielka – z kindżałami i iskanderami krążącymi tam i z powrotem. Ale wielka w tym sensie, że powinna być wolnym i spokojnym krajem, do którego każdy chce przyjechać, a ludzie czują się tu dobrze."

Miło jest pomarzyć, zwłaszcza, jeśli się kandyduje – też dość utopijnie – na najwyższy urząd kraju, który ma największy na świecie obszar, dysponuje największymi na świecie zasobami naturalnymi i energetycznymi, z północy na południe rozciąga się na 4000 km, ze wschodu na zachód – na 9000 km i ma 11 stref czasowych, a faktyczna różnica czasu astronomicznego między Bałtijskiem w Obwodzie Królewieckim a Przylądkiem Dieżniowa nad Morzem Beringa to 11 godzin 25 minut. Moja wyobraźnia nie sięga jednak sytuacji, w której ja, moje dzieci, czy moje wnuki moglibyśmy gdzieś tak bliżej wiosny usiąść i wyciągnąwszy mapę, zaplanować sobie dwa tygodnie wakacji w kraju, który leży niezbyt daleko na wschód od nas, w którym jest tyle do zwiedzania i z którym dzielimy spory kawał niełatwej historii i o którym moglibyśmy dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy, gdyby... No, właśnie – gdyby co? Gdyby nie co?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie wierzę w jakieś antropologiczne uogólnienia o rosyjskiej duszy, odwiecznym rosyjskim imperializmie, o tym, że Rosjanie zawsze to i tamto - bo to trąci rasizmem. Nie ma czegoś takiego – poza Dostojewskim – jak rosyjska dusza, bo to nie dusza decyduje w Federacji Rosyjskiej o postępowaniu człowieka, tylko władza, tępa propaganda, sytuacja ekonomiczna i opaczne rozumienie świata. Federacja to 145 milionów ludzi, spośród których trzy czwarte to Rosjanie, a reszta – to przedstawiciele blisko 200 narodowości. Mówi się tam po rosyjsku, ale oprócz niego oficjalnie urzędowych języków jest dwadzieścia jeden, których nie wymieniam, bo nie przypuszczam, żeby wiele osób w Polsce wiedziało cokolwiek o takim na przykład języku selkupskim, ale i to niewiele znaczy – ludność Federacji mówi w rzeczywistości 122 językami. Dialektów nie liczę.

Po co o tym piszę? Ano po to, żeby uświadomić wszystkim, którzy dziś – wczoraj – jutro będą uważać, że wystarczy wesprzeć Ukrainę militarnie i problem Rosji przestanie istnieć, że to nieprawda. Rosję można pokonać wygrywając wojnę, choć w obecnej sytuacji trudno to sobie wyobrazić. Ale nie da się jej podbić. Jakkolwiek ułożą się losy świata w najbliższej przyszłości, jeśli tylko nie zafundujemy sobie opcji zerowej, to znaczy totalnego zniszczenia cywilizacji – będziemy skazani na to, że niecałe 600 km od Polski na wschód będzie nadal zaczynać się Rosja (o enklawie królewieckiej nawet nie mówię, choć może powinienem). Od felietonisty nie należy oczekiwać tego, że będzie przedstawiać uniwersalną receptę na rozwiązywanie problemów. Ale warto się po prostu zastanowić nad tym, że problem istnieje i że najbardziej buńczuczne deklaracje go nie rozwiążą.

Obecna wojna kiedyś się zakończy – i w zasadzie są tylko trzy rodzaje takiego zakończenia:

1. Ukraina wygrywa, Rosja wycofuje się na granice sprzed 2014 roku, potwierdza memorandum budapesztańskie uznając jeszcze raz niepodległość Ukrainy i integralność jej terytorium, ale sprzeciwia się wejściu tego państwa do NATO. Wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej sprzeciwia się większość państw Unii, z powodów gospodarczych (tania i brudna produkcja rolna, tania siła robocza). Na terytorium obwodów donieckiego, ługańskiego i na Krymie ożywa partyzantka prorosyjskich „zielonych ludzików”. Rosja zbroi się na potęgę i czeka na moment do odwetu. Konkluzja: wojna trwa.

2. Ukraina przegrywa, Rosja zajmuje całe jej terytorium i osadza w Kijowie swojego człowieka, który próbuje zostać ukraińskim Łukaszenką. NATO ustawia zasieki na granicach rosyjsko-natowskich. Na terytorium Ukrainy rozpoczyna się walka partyzancka przeciwko rosyjskiemu reżimowi. Rosja utrzymuje stan wojenny na całym terytorium, operacja specjalna się nie kończy. Konkluzja: wojna trwa.

3. Zostaje zawarte porozumienie, w myśl którego za cenę oddania Doniecka i Ługańska oraz rezygnacji z odzyskania Krymu Ukraina uzyskuje spokój na pozostałym terytorium, gdzie państwa Unii i NATO ochoczo sprzedają swoje usługi w sprawie odbudowy zniszczonego kraju. Rosja blokuje wstąpienie Ukrainy do NATO, zresztą samo NATO się temu sprzeciwia, bo kraj członkowski nie może mieć dyskusyjnej integralności terytorialnej. Ukraińska mniejszość (większość?) na zabranych przez Rosję terytorium rozpoczyna walkę partyzancką. Rosja wprowadza tam większe siły wojskowe, w tym samym czasie odbudowuje swój potencjał militarny, szykując się do ponownej próby podbicia całej Ukrainy. Konkluzja: wojna trwa.

Czy nie nauczymy się zatem z tym żyć, tak jak żyjemy z trwającymi wojnami na Bliskim Wschodzie, na subkontynencie indyjskim, w Afryce, na Kaukazie? Niestety, jest różnica skali i zapewne to sprawia, że do tej sytuacji ani się nie można przyzwyczaić, ani jej jak na razie rozwiązać. Choć to głupio brzmi, ale trzeba liczyć na terapeutyczną rolę upływającego czasu i narastające problemy globalne. To zabrzmi jak herezja, ale grożą nam sytuacje, wobec których okrutna wojna na Wschodzie może się okazać mało ważnym incydentem w historii ludzkości.

Na osiedlowym parkingu zobaczyłem średniej klasy bmw, które na zderzaku miało napis: Wołyń pamiętamy. Z pewnością jest to synekdocha i chodzi o pamięć o rzezi wołyńskiej. Czy to deklaracja patriotyzmu, nienawiści do wołyńskich morderców, potwierdzenie wiedzy historycznej, czy informacja o doskonałym stanie umysłu i odporności na demencję? Chodziłem po okolicy, oglądałem zderzaki i nie widziałem na nich deklaracji Auschwitz pamiętamy, Katyń pamiętamy, Wolę pamiętamy, Jedwabne pamiętamy... No i co z tego, że właściciel bmw pamięta Wołyń? Czy zbierze grupę innych zderzakowców i pojedzie na Wołyń się mścić? Nie pojedzie, już tam za niego mszczą się rosyjskie rakiety i irańskie drony. Sprawa Wołynia jest o tyle teraz aktualna, że na ulicach spotykamy rodaków sprawców tamtej tragedii, którzy szukają u nas bezpiecznego miejsca – i nas to coraz bardziej uwiera. Ich miejsce – mówimy często – jest tam, pod rosyjskimi bombami, niech walczą i bronią naszej cywilizacji. Jak obronią, to się z nimi policzymy.

Jeśli będzie nam dany czas, to stanie się on naszym głównym, a może nawet jedynym sojusznikiem w walce z logicznie niedefiniowalnym problemem Rosji. Ten słynny reset w stosunkach z Rosją nie jest tylko próbą obrzucenia szambem Tuska i jego ludzi przez Michała Rachonia, Sławomira Cenckiewicza i ich wspólników. To nie tylko całkowite niezrozumienie przez polskich demagogów faktu, iż przywódcy ważnych krajów muszą ze sobą rozmawiać, bez względu na to, co o sobie naprawdę myślą, bo każda rozmowa jest lepsza niż szermierka guzikami atomowymi. To projekt Zachodu, który miał na celu oswojenie władców Rosji i przekonanie ich do tego, że lepiej jest współpracować niż skazywać się na wzajemne wyniszczenie. Zgoda: ogłoszono go i zaczęto wdrażać przedwcześnie, wobec nie myślących logicznie szaleńców, nie mając wystarczających atutów w kartach. Ale, czy się to nam dziś podoba, czy nie, jutro przyniesie nam znów tę diabelską alternatywę: albo będziemy współpracować, albo będziemy próbowali się zniszczyć, co jak wiadomo przy dzisiejszej technologii należy rozumieć dosłownie. Obawiam się, że nawet Einsteinowska anegdota na temat przyszłej wojny wydaje się przesadnie optymistyczna:

"Nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie."

Wygląda bowiem na to, że nie będzie miał kto w tej czwartej wojnie walczyć, a kije i kamienie także nie będą dostępne.

Wiara w to, że czas leczy rany i usuwa przeszkody, a także zbliża ludzi w jednej, wspólnej cywilizacji jest może naiwna, ale mamy tylko ją. Alternatywą jest zagłada albo cofnięcie się do neolitu. Tertium – w zasadzie - non datur. Naturalnie, poza zasadą jest jeszcze, z przeproszeniem – trzecia droga. Jest nią leczenie dolegliwości salcesonem, gromkie pokrzykiwanie przez Facebooka, napisy na zderzakach czy – last but not least - zaklejanie mapy.

[CC] Maciej Pinkwart
(02-15-2024 / 695)

Pobierz PDF Wydrukuj