Granica hańby - relacja 5.10.21 g.13

Tym razem w dzień. Ruszamy koło 13, w bagażniku ubrania, zupa, wiadomo. Zostawiamy samochód w lesie, bierzemy część rzeczy i idziemy. Po kilku minutach słyszymy wołanie. Młody chłopak zbliża się do nas kuśtykając. Pada na kolana i błaga, byśmy nie wzywali policji. Po chwili dołącza jego kuzyn. Są w dość dobrej formie, spragnieni, ale mają suche, ciepłe ubrania. I nie są bardzo głodni. Pokazują swoje kurtki i buty. Okazuje się, że to im dwoje naszych przyjaciół poprzedniego dnia przyniosło ubrania i jedzenie. Rozmawiamy chwilę i idziemy dalej, choć nie opuszcza nas poczucie nierzeczywistości tego spotkania.

Po jakimś czasie znajdujemy grupę ośmiorga Afrykańczyków. Kiedy do nich podchodzimy, jeden z nich, M., obejmuje moją nogę, łkając. Błaga o pomoc. Bardzo boli go wątroba. Pozostali bezwładnie leżą na mokrej ziemi. Część nawet na nas nie patrzy. Są obojętni, całkowicie zrezygnowani. Wokół nich leżą butelki z brudną wodą. Kilka osób się trzęsie. Rozdajemy zupę i rogale, spisujemy pełnomocnictwa.

Najdłużej rozmawiam z M. Opowiada o wojnie w jego kraju. O zamordowaniu ojca i brata. O tym, że dwa tygodnie spędził na Białorusi, a kolejne dwa błąka się po lesie w Polsce. Cały czas płacze. Mówi:

„If they send me to Belarus, I will kill myself”.

Kiedy rozmawiamy, trzyma mnie mocno za ręce. Jego dłonie są lodowate. Mówię mu coś. Jakieś nieistotne rzeczy. Pocieszam, choć nie mam słów pocieszenia. Doradzam, choć te rady mogą być po nic. Czuję się zupełnie bezsilna wobec jego rozpaczy.

Pozostałe osoby nie mówią po angielsku, przez telefon pomaga nam tłumaczka. Opowiadają, od jak dawna tu są, co ich spotkało. To straszne historie. Dwóch kuzynów zgubiło w lesie siostrę jednego z nich. Była w siódmym miesiącu ciąży. Od trzech dni nie wiadomo, co się z nią dzieje.

W pewnym momencie słyszymy dziwne nawoływania. Idę kawałek w las i widzę ludzi w kominiarkach, idących szybko w naszą stronę, głośno pokrzykujących. Biegnę przerażona do grupy, oczyma wyobraźni widzę napastników, którzy zaraz zaatakują nas wszystkich. Myśli przelatują mi przez głowę. Wtedy między nas wpada straż graniczna. Wysocy, postawni, zamaskowani, bez nazwisk, bez dystynkcji. Zabierają nam dokumenty. Atakują nas słowami, są ironiczni, bezczelni, agresywni, doskonale przeszkoleni. Każde pytanie zmierza do tego, żeby wykazać, że jesteśmy członkiniami gangu przemytników. Oskarżają nas o to, że za dobrze poruszamy się po lesie (bo w ogóle tam doszłyśmy), że za dobrze znamy kierunki (pokazałyśmy, gdzie stoi samochód), że za dobrze znamy prawo (bo wiemy, że przemyt ludzi jest nielegalny). Grozi nam do kilku lat więzienia.

Część strażników nie jest agresywna, da się z nimi rozmawiać. Musimy jakoś wydostać się z tej sytuacji. Jeśli nas aresztują, nikomu więcej nie pomożemy, zaszkodzimy nie tylko sobie. Staram się nieco rozluźnić atmosferę, odgrywam naiwną mieszkankę okolicy, która tylko przyszła z zupą do lasu. Zagaduję, coś opowiadam. Nawet się udaje, przez moment uśmiechamy się, żartujemy. Czuję ulgę - może nas nie zamkną - a jednocześnie obrzydzenie do samej siebie – naprzeciwko mnie leży M., cały czas płacząc. Nie wiem, co myśli. Ale ja czuję, że go zdradziłam, żartując z jego oprawcami…

[CC] Imię i nazwisko autora do wiadomości redakcji

Granica hańby - relacja 5.10.21 g.13

Tym razem w dzień. Ruszamy koło 13, w bagażniku ubrania, zupa, wiadomo. Zostawiamy samochód w lesie, bierzemy część rzeczy i idziemy. Po kilku minutach słyszymy wołanie. Młody chłopak zbliża się do nas kuśtykając. Pada na kolana i błaga, byśmy nie wzywali policji. Po chwili dołącza jego kuzyn. Są w dość dobrej formie, spragnieni, ale mają suche, ciepłe ubrania. I nie są bardzo głodni. Pokazują swoje kurtki i buty. Okazuje się, że to im dwoje naszych przyjaciół poprzedniego dnia przyniosło ubrania i jedzenie. Rozmawiamy chwilę i idziemy dalej, choć nie opuszcza nas poczucie nierzeczywistości tego spotkania.

Po jakimś czasie znajdujemy grupę ośmiorga Afrykańczyków. Kiedy do nich podchodzimy, jeden z nich, M., obejmuje moją nogę, łkając. Błaga o pomoc. Bardzo boli go wątroba. Pozostali bezwładnie leżą na mokrej ziemi. Część nawet na nas nie patrzy. Są obojętni, całkowicie zrezygnowani. Wokół nich leżą butelki z brudną wodą. Kilka osób się trzęsie. Rozdajemy zupę i rogale, spisujemy pełnomocnictwa.

Najdłużej rozmawiam z M. Opowiada o wojnie w jego kraju. O zamordowaniu ojca i brata. O tym, że dwa tygodnie spędził na Białorusi, a kolejne dwa błąka się po lesie w Polsce. Cały czas płacze. Mówi:

„If they send me to Belarus, I will kill myself”.

Kiedy rozmawiamy, trzyma mnie mocno za ręce. Jego dłonie są lodowate. Mówię mu coś. Jakieś nieistotne rzeczy. Pocieszam, choć nie mam słów pocieszenia. Doradzam, choć te rady mogą być po nic. Czuję się zupełnie bezsilna wobec jego rozpaczy.

Pozostałe osoby nie mówią po angielsku, przez telefon pomaga nam tłumaczka. Opowiadają, od jak dawna tu są, co ich spotkało. To straszne historie. Dwóch kuzynów zgubiło w lesie siostrę jednego z nich. Była w siódmym miesiącu ciąży. Od trzech dni nie wiadomo, co się z nią dzieje.

W pewnym momencie słyszymy dziwne nawoływania. Idę kawałek w las i widzę ludzi w kominiarkach, idących szybko w naszą stronę, głośno pokrzykujących. Biegnę przerażona do grupy, oczyma wyobraźni widzę napastników, którzy zaraz zaatakują nas wszystkich. Myśli przelatują mi przez głowę. Wtedy między nas wpada straż graniczna. Wysocy, postawni, zamaskowani, bez nazwisk, bez dystynkcji. Zabierają nam dokumenty. Atakują nas słowami, są ironiczni, bezczelni, agresywni, doskonale przeszkoleni. Każde pytanie zmierza do tego, żeby wykazać, że jesteśmy członkiniami gangu przemytników. Oskarżają nas o to, że za dobrze poruszamy się po lesie (bo w ogóle tam doszłyśmy), że za dobrze znamy kierunki (pokazałyśmy, gdzie stoi samochód), że za dobrze znamy prawo (bo wiemy, że przemyt ludzi jest nielegalny). Grozi nam do kilku lat więzienia.

Część strażników nie jest agresywna, da się z nimi rozmawiać. Musimy jakoś wydostać się z tej sytuacji. Jeśli nas aresztują, nikomu więcej nie pomożemy, zaszkodzimy nie tylko sobie. Staram się nieco rozluźnić atmosferę, odgrywam naiwną mieszkankę okolicy, która tylko przyszła z zupą do lasu. Zagaduję, coś opowiadam. Nawet się udaje, przez moment uśmiechamy się, żartujemy. Czuję ulgę - może nas nie zamkną - a jednocześnie obrzydzenie do samej siebie – naprzeciwko mnie leży M., cały czas płacząc. Nie wiem, co myśli. Ale ja czuję, że go zdradziłam, żartując z jego oprawcami…

[CC] Imię i nazwisko autora do wiadomości redakcji
(503)

Pobierz PDF Wydrukuj