Era głównego padlinożercy dobiegła końca

Nie raz w swoich postach pisałem, że jesteśmy narodem głupim, zawistnym, niefrasobliwym i krótkowzrocznym. Mamy oczywiście dużo więcej wad, które można nazwać „wadami narodowymi”. Ale te wymienione wyżej nie tylko są w naszym społeczeństwie bardzo powszechne, ale w dodatku obecnie odbijają nam się chyba największą czkawką. Przy czym ta głupota, niefrasobliwość lub krótkowzroczność nie ograniczają się tylko do sfery polityczno-społecznej. Widoczne są w większości dziedzin naszego życia. Nie chcę już teraz sięgać do odległej przeszłości i przypominać wspaniałych cech, z powodu których niegdyś podziwiano Polaków i które również można było nazwać naszymi „cechami narodowymi”, ale już w znaczeniu zdecydowanie pozytywnym. Bo to, że słynęliśmy niegdyś z brawury, waleczności, miłości do Ojczyzny, ofiarności lub zdolności do poświęceń, nie oznacza wcale, że byliśmy wtedy dużo mądrzejsi i bardziej przewidujący oraz rozważni, niż dziś. Bo nie byliśmy. Mieliśmy co najwyżej czasami bardziej światłych, roztropnych i przezornych przywódców, którzy potrafili swoimi decyzjami zniwelować negatywne skutki naszej głupoty i krótkowzroczności. Ale sam naród na przestrzeni ostatnich wieków wcale wiele się nie zmienił. 300-400 lat temu też potrafiliśmy odnosić spektakularne zwycięstwa militarne, które wprawiały w osłupienie i podziw całą Europę, by potem zupełnie bezmyślnie zaprzepaścić szanse i potencjalne korzyści, jakie mogliśmy dzięki tym triumfom naszego oręża osiągnąć. Tak więc wielki zryw „Solidarności”, okres transformacji, demokratyzacja życia, a potem wstąpienie do Unii i NATO wcale nie były pierwszymi naszymi wielkimi osiągnięciami, których owoce potrafiliśmy zaprzepaścić.

Piszę o tym, aby części z Was nieco poprawić nastrój, no i rozwiać pewne złudzenia. Bo wszyscy zadajemy sobie od czasu do czasu rozpaczliwe pytania… Co się porobiło z tym naszym narodem?! Dlaczego miliony Polaków nie wyjdą na ulice protestować przeciwko niszczeniu naszego kraju przez bolszewików i zwykłych bandytów?! Dlaczego opozycja jest taka bierna i bezradna, dlaczego się nie zjednoczy i nie odsunie tych bolszewików od władzy? Dlaczego miliony Polaków pozwalają na niszczenie naszej młodej demokracji, dlaczego godzą się na pozbawianie ich samych podstawowych praw obywatelskich? Dlaczego pozwalamy odebrać sobie wszystko to, o  co tak wspaniale walczyliśmy 30-40 lat temu. Dlaczego pozwalamy, aby Kaczyński cofnął nas do czasów komuny? Dlaczego jest nam obojętny los naszych dzieci i wnuków? Czy nagle zaczął nam się podobać totalitaryzm, zamordyzm, kłamstwo, cenzura, usankcjonowane przez państwo okradanie nas, przestępstwa i bezkarność rządzących, upartyjnienie wszystkich instytucji, nepotyzm i kolesiostwo?

Odpowiedź brzmi – nic się z nami nie porobiło! Jesteśmy niemal tacy sami, jacy byliśmy kiedyś. Tak samo głupi i tak samo niefrasobliwi oraz egoistyczni! Przestańmy żyć złudzeniami i mitami wielkich zrywów wolnościowych w czasach komuny. Bo te zrywy nie były wcale takie masowe i bohaterskie, jak dziś sobie wmawiamy. Chwała robotnikom Ursusa i Radomia, ale co to jest strajk kilku zakładów pracy w skali 38-milionowego państwa, w którym takich zakładów były tysiące? Nasze zrywy i dążenia miały w dodatku podłoże głownie ekonomiczne (z wyjątkiem studenckiego marca ’68), a nie niepodległościowe. Trudno zresztą za zryw uznać wydarzenia grudnia 1970r. na Wybrzeżu, bo to nie był żaden efekt oporu społecznego i dążeń wolnościowych. Tylko bezmyślny mord, stanowiący element rozgrywek pomiędzy frakcjami wewnątrz Biura Politycznego PZPR.

No i te nasze zrywy zdarzały się przeciętnie raz na dekadę, więc trudno je nazwać ciągłym i aktywnym oporem przeciwko totalitarnemu systemowi. Na co dzień nasz „opór” ograniczał się do opowiadania kawałów o głupich milicjantach, słuchanie RWE i czytania książek wydawanych w drugim obiegu. Tyle było w nas wtedy "opozycyjności" wobec reżimu. Jak na 38-milionowy naród, miłujący rzekomo wolność i niepodległość, to żałośnie mało! Iluż było w 60. i 70. latach XXw. prawdziwych opozycjonistów w Polsce? Kilkuset... A miliony siedziały cicho, wychowywały dzieci, dorabiały się, jeździły na wakacje do Bułgarii i skakały do góry z radości, gdy udało im się zdobyć talon na "Malucha". Tak jak dziś wielu z nas potulnie znosi rządy różnych „sasinów”, „kurskich" i "ziobrów", tak wtedy wielu karnie wykonywało polecenia jakichś sekretarzy POP i partyjnych kacyków. Nawet wtedy, gdy były to polecenia idiotyczne.

I nie ma co przywoływać tu teraz przesiąkniętych heroizmem wspomnień Sierpnia ‘80, masowości tamtych protestów, ludzkiej solidarności, mądrości i przezorności strajkujących, bo to był jednorazowy „wyskok”. Jednorazowy! Wielką zasługą strajkujących robotników i ówczesnej opozycji demokratycznej było to, że potrafili się zjednoczyć. Stanowili niemal monolit. I lewicujący Kuroń, Michnik, Modzelewski lub Frasyniuk, i ewidentnie konserwatywni oraz katoliccy Mazowiecki, Geremek, Wałęsa. Wobec wspólnego wroga ich światopogląd zszedł na drugi plan. I druga zasługa - nie wyprowadzono ludzi na ulice. Liderzy tamtego protestu potrafili więc być jednocześnie mądrzy, przewidujący, przezorni i zdeterminowani. Rzecz w naszym narodzie niespotykana! Może właśnie przez to, że tamten protest był taki nietypowy dla nas, Polaków, udało się zaskoczyć komunę i zmusić ją do ustępstw.

Nie inaczej było w 1989r. Nadal funkcjonuje w naszej świadomości mit heroicznej walki i wielkiego triumfu. Ale skończmy raz na zawsze z okłamywaniem samych siebie i głoszeniem bredni o „obaleniu komuny”. Bo my wtedy żadnej komuny nie obaliliśmy! My się z komuną dogadaliśmy, dobiliśmy targu. A to nie to samo. Udało nam się dlatego, bo komuna była gotowa siąść do negocjacji i pójść na ustępstwa. To nie opozycja była wtedy taka silna i wspaniała, tylko ta zła komuna była taka słaba. Wiedzieli, że jeśli nie siądą do stołu, to rok później czeka ich dużo groźniejszy bunt, zapewne krwawy. Wiedzieli, że gospodarczo nasz kraj leży na łopatkach i sami nie mają ani pomysłów, ani możliwości podnieść go z tego upadku. W porównaniu z 1980 rokiem diametralnie zmienił się również układ sił w światowej polityce. Ustrój socjalistyczny walił się z hukiem. W ZSRR było równie źle, jak u nas, Reagan trzymał za gardło Kreml, który żegnał się powoli ze swoimi mocarstwowymi ambicjami. Wyścig zbrojeń przerżnęli, uciekali z Afganistanu, trwała pierestrojka i głasnost, łagodzono cenzurę i nieśmiało urynkawiano gospodarkę. Gorbaczow nie mógł zadzierać z Zachodem i miał ważniejsze problemy na głowie, niż wspieranie lub ratowanie socjalizmu w Polsce. Dla Jaruzelskiego i Kiszczaka był to ostatni moment, kiedy dysponowali jeszcze realną władzą, mieli konkretne atuty w rękach i mogli stawiać jakieś warunki podczas negocjacji. Postanowili więc oddać część władzy, aby nie stracić całej władzy. I przy okazji znaleźli kogoś, z kim mogliby się podzielić współodpowiedzialnością za rządzenie tym bałaganem i kto za nich wyciągnie nas z szamba, w jakim się wtedy znaleźliśmy.

Tak więc nie ma co twierdzić teraz, że wtedy jako naród byliśmy wspaniali, a dziś jesteśmy "beeee". Nie ma nawet sensu porównywanie obecnej sytuacji ani z tą z 1980r., ani z tą z 1989r. W 1989r. naszym wrogiem był chylący się ku upadkowi system, słaby, niewydolny i obarczony winą za służalczość wobec Moskwy, agonię gospodarki i puste półki w sklepach. Wtedy to nawet najwięksi tchórze wśród nas zrobili się odważni w walce z komuną. Głośne narzekanie na władzę stało się codziennością, a udział w strajkach i demonstracjach dla wielu był po prostu modny. Albo stanowił pierwszy krok do przyszłej kariery politycznej… Staliśmy się bohaterskim i walecznym narodem dopiero w chwili, gdy nasz wróg wił się w agonii, bo nadział się na swój własny miecz. Im mniejsze konsekwencje grożą za odwagę, tym jej poziom jest wyższy. A od 1988r. nie groziły już praktycznie żadne konsekwencje. Za udział w strajku w 1982 r. dostawało się wyrok i wylatywało się z roboty na bruk. W 1989r. milicji nie chciało się już nawet wchodzić do strajkujących zakładów, bo i po co? Wszyscy już wiedzieli, że wkrótce to runie.

Zbudowaliśmy mit walki z komuną w stanie wojennym. I do tego okresu porównujemy często dzisiejszą sytuację w naszym kraju. Ale to błąd! Zupełnie inne były wtedy okoliczności, a poza tym mamy tendencję do gloryfikowania i wyolbrzymiania ówczesnego oporu przeciwko reżimowi. Jestem z Wrocławia, miałem więc okazję widzieć na własne oczy i przekonać się na własnej skórze, jak z miesiąca na miesiąc gaśnie odwaga, wola walki i zapał. Do dziś pamiętamy „bitwę wrocławską” w 1982r. i 100 tysięcy demonstrantów na ulicach miasta. Pamiętamy, bo chcemy ją pamiętać, bo był to moment naszego triumfu. A porażek wolimy nie pamiętać. Wezwań do ulicznych protestów było multum i żaden nie zgromadził nawet połowy tej liczby uczestników. A ile było takich demonstracji, na których spodziewaliśmy się tysięcy uczestników, a było nas zaledwie kilkuset, a czasami nawet kilkudziesięciu?! Przecież m.in. dlatego przywódcy „S” zrezygnowali z organizowania protestów ulicznych, bo po 1983r. brało w nich udział coraz mniej osób. W stanie wojennym napędzała nas jeszcze wściekłość i zawód z powodu pogrzebania naszych nadziei na lepszą przyszłość. Oraz wiara w naszą własną siłę. Ale od 1983r. zaczęło już dominować poczucie bezradności, apatii i uległości. Tak jak dziś...

A ja cały czas mówię o tej najodważniejszej, wyjątkowo zdeterminowanej i aktywnej części naszego społeczeństwa, o ludziach młodych, silnych i pełnych energii. A ile milionów pogodziło się z klęską już w grudniu ‘81? W ogóle nie podjęli walki. Gdyby spojrzeć na mapę większych protestów w latach 1982-1986, to znalazłoby się na niej zaledwie kilkadziesiąt punktów, głównie duże miasta. Prowincja była bierna wtedy i jest bierna dziś. Poparcie społeczeństwa dla przywódców podziemnej „S” wystarczało na zapewnienie im bezpiecznego schronienia, transportu i utrzymania. Tylko na tyle. Przeraźliwie mało… Gdyby dziś Rafał Trzaskowski musiał się ukrywać przed bandziorami Kamińskiego i Ziobry, też kilka milionów z nas udzieliłoby mu schronienia. Ale na ulice nie wychodzimy. I wtedy też nie wychodziliśmy. Więc niewiele się zmieniło...

Tak więc obecne lenistwo, strach, powszechny „tumiwisizm” i apatia nie wzięły się znikąd! W latach 1981-1986, tym naszym najbardziej heroicznym okresie ostatniego półwiecza, dopóki komuna była silna, a szanse na jej pokonanie małe, to jako naród też nie dawaliśmy zbyt wielu dowodów odwagi, patriotyzmu i pragnienia wolności. Kilka tysięcy osób usłyszało wyroki, kilka tysięcy przeszło przez ZOMO-wskie „ścieżki zdrowia”, straciło pracę, wyleciało z uczelni lub doświadczyło innych form represji. To byli ludzie odważni i zdolni do poświęceń. Ale to były wyjątki… Niemal 30 milionów dorosłych Polaków czekało z założonymi rękoma. Dla przykładu w ciągu zaledwie kilku miesięcy przez areszty Łukaszenki przewinęło się ponad 30 tysięcy tych rzekomo bojaźliwych i bezwolnych Białorusinów! A jest ich tylko 9,5 miliona…

No i jeszcze jedna sprawa. W czasach komuny za opór przeciw władzy można było zapłacić nieporównanie wyższą cenę, niż obecnie. Strach przed reżimem miał więc wtedy jakieś uzasadnienie. Dziś nie potrzeba już wielkiej odwagi, by wyjść na ulice. Obecnie konsekwencje ponoszą głównie ci zwolennicy opozycji, którzy zatrudnieni są w państwowych instytucjach (np. sędziowie lub prokuratorzy) lub spółkach SP. I mają PIS-owskich szefów. Jednak jest także druga strona medalu... Do 1989r. kwestia walki z reżimem była jednak dość jednoznaczna. Mieliśmy do czynienia z ustrojem i władzą partii siłą nam narzuconymi, której strzegły stacjonujące u nas wojska sowieckie. Była to jakaś forma okupacji. Opór społeczny powinien więc być nie tylko sprawą naturalną, ale także masową i trwałą. A jednak tego oporu prawie nie było… W 1981r. "S" liczyła 10 milionów członków, ale gdy przyszło co do czego, to okazało się, że takich gotowych na wszystko w walce z  komuną jest raptem kilkadziesiąt tysięcy. Z różnych powodów 99% społeczeństwa nie angażowało się w aktywny opór przeciwko reżimowi. Dziś mamy sytuację polityczną diametralnie inną. Rządzi wprawdzie partia bolszewicka i przestępcza, ale to my sami oddaliśmy jej Polskę w niepodzielne władanie! W  2015r. wielu Polaków nie przewidziało, do czego Kaczyński jest zdolny, mogli się więc pomylić. Ale potem mieliśmy tysiące okazji przekonać się, jak fatalne dla Polski są jego rządy. A jednak w ciągu ostatnich 6 lat wygrywali wszystkie kolejne wybory. PIS ma więc mandat społeczny do sprawowania władzy. A dużo trudniej jest zmobilizować społeczeństwo do stawiania oporu władzy, która ma demokratyczną, wyborczą legitymację do jej sprawowania. Nawet gdy jest to władza tak koszmarna, jak rządy Kaczyńskiego...

Reasumując. Przez ostatnie pół wieku wcale wiele się nie zmieniliśmy. To nie jest tak, że wtedy byliśmy odważni, patriotyczni i waleczni, a dziś staliśmy się apatyczni, bierni, potulni i egoistyczni. Niefrasobliwymi głupkami byliśmy wtedy i nadal nimi jesteśmy. Gdyby dziś zrobić na ulicy sondę i zadać przypadkowym przechodniom pytania o: rok bitwy pod Monte Cassino, rok tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu, kim był Tadeusz Mazowiecki lub w którym roku wstąpiliśmy do UE, to takich, którzy by poprawnie odpowiedzieli na wszystkie pytania byłoby może 20% ogółu przepytywanych. Wśród ludzi młodych prawie nikt. Skoro Polacy nie mają elementarnej wiedzy o najważniejszych wydarzeniach w całkiem niedawnej historii naszego kraju, to dlaczego mieliby się przejmować jakąś neo-KRS lub trójpodziałem władzy, łamaniem Konstytucji przez wywłokę Przyłębską, przestępstwami Ziobry, Szumowskiego, Sasina i Obajtka albo niszczeniem niezależności sądów?

Polacy są jak sprinterzy. Na krótkich dystansach potrafimy czasami walczyć jak równy z równym z najlepszymi. Powstania i społeczne bunty, często okupione licznymi ofiarami, to nasza specjalność. Ale na długich dystansach i w biegach sztafetowych jesteśmy beznadziejni. Nie tylko szybko tracimy energię, wiarę i entuzjazm, ale w dodatku zaczynamy się między sobą kłócić. Nawet nie mamy co porównywać się do cierpliwych, rozważnych i zapobiegliwych Niemców, Czechów, Szwajcarów lub Skandynawów. Oni potrafią planować i przewidzieć to, co się wydarzy za 5 lat. I potrafią się na to „coś” odpowiednio przygotować. My nie potrafimy wybiegać myślami w przyszłość dalej, niż do następnego miesiąca. Kaczyński to wie. I wykorzystuje naszą głupotę oraz krótkowzroczność. Wie również, że gdyby nam zbyt szybko odebrał to wszystko, co nam w ciągu kilku lat odebrał, to podniósłby się bunt. Więc niszczy naszą demokrację i odbiera nam wolność powoli, kawałek po kawałku, ale za to codziennie…

[CC] Jacek Nikodem

Głupi byliśmy dawniej i głupi jesteśmy dziś

Nie raz w swoich postach pisałem, że jesteśmy narodem głupim, zawistnym, niefrasobliwym i krótkowzrocznym. Mamy oczywiście dużo więcej wad, które można nazwać „wadami narodowymi”. Ale te wymienione wyżej nie tylko są w naszym społeczeństwie bardzo powszechne, ale w dodatku obecnie odbijają nam się chyba największą czkawką. Przy czym ta głupota, niefrasobliwość lub krótkowzroczność nie ograniczają się tylko do sfery polityczno-społecznej. Widoczne są w większości dziedzin naszego życia. Nie chcę już teraz sięgać do odległej przeszłości i przypominać wspaniałych cech, z powodu których niegdyś podziwiano Polaków i które również można było nazwać naszymi „cechami narodowymi”, ale już w znaczeniu zdecydowanie pozytywnym. Bo to, że słynęliśmy niegdyś z brawury, waleczności, miłości do Ojczyzny, ofiarności lub zdolności do poświęceń, nie oznacza wcale, że byliśmy wtedy dużo mądrzejsi i bardziej przewidujący oraz rozważni, niż dziś. Bo nie byliśmy. Mieliśmy co najwyżej czasami bardziej światłych, roztropnych i przezornych przywódców, którzy potrafili swoimi decyzjami zniwelować negatywne skutki naszej głupoty i krótkowzroczności. Ale sam naród na przestrzeni ostatnich wieków wcale wiele się nie zmienił. 300-400 lat temu też potrafiliśmy odnosić spektakularne zwycięstwa militarne, które wprawiały w osłupienie i podziw całą Europę, by potem zupełnie bezmyślnie zaprzepaścić szanse i potencjalne korzyści, jakie mogliśmy dzięki tym triumfom naszego oręża osiągnąć. Tak więc wielki zryw „Solidarności”, okres transformacji, demokratyzacja życia, a potem wstąpienie do Unii i NATO wcale nie były pierwszymi naszymi wielkimi osiągnięciami, których owoce potrafiliśmy zaprzepaścić.

Piszę o tym, aby części z Was nieco poprawić nastrój, no i rozwiać pewne złudzenia. Bo wszyscy zadajemy sobie od czasu do czasu rozpaczliwe pytania… Co się porobiło z tym naszym narodem?! Dlaczego miliony Polaków nie wyjdą na ulice protestować przeciwko niszczeniu naszego kraju przez bolszewików i zwykłych bandytów?! Dlaczego opozycja jest taka bierna i bezradna, dlaczego się nie zjednoczy i nie odsunie tych bolszewików od władzy? Dlaczego miliony Polaków pozwalają na niszczenie naszej młodej demokracji, dlaczego godzą się na pozbawianie ich samych podstawowych praw obywatelskich? Dlaczego pozwalamy odebrać sobie wszystko to, o  co tak wspaniale walczyliśmy 30-40 lat temu. Dlaczego pozwalamy, aby Kaczyński cofnął nas do czasów komuny? Dlaczego jest nam obojętny los naszych dzieci i wnuków? Czy nagle zaczął nam się podobać totalitaryzm, zamordyzm, kłamstwo, cenzura, usankcjonowane przez państwo okradanie nas, przestępstwa i bezkarność rządzących, upartyjnienie wszystkich instytucji, nepotyzm i kolesiostwo?

Odpowiedź brzmi – nic się z nami nie porobiło! Jesteśmy niemal tacy sami, jacy byliśmy kiedyś. Tak samo głupi i tak samo niefrasobliwi oraz egoistyczni! Przestańmy żyć złudzeniami i mitami wielkich zrywów wolnościowych w czasach komuny. Bo te zrywy nie były wcale takie masowe i bohaterskie, jak dziś sobie wmawiamy. Chwała robotnikom Ursusa i Radomia, ale co to jest strajk kilku zakładów pracy w skali 38-milionowego państwa, w którym takich zakładów były tysiące? Nasze zrywy i dążenia miały w dodatku podłoże głownie ekonomiczne (z wyjątkiem studenckiego marca ’68), a nie niepodległościowe. Trudno zresztą za zryw uznać wydarzenia grudnia 1970r. na Wybrzeżu, bo to nie był żaden efekt oporu społecznego i dążeń wolnościowych. Tylko bezmyślny mord, stanowiący element rozgrywek pomiędzy frakcjami wewnątrz Biura Politycznego PZPR.

No i te nasze zrywy zdarzały się przeciętnie raz na dekadę, więc trudno je nazwać ciągłym i aktywnym oporem przeciwko totalitarnemu systemowi. Na co dzień nasz „opór” ograniczał się do opowiadania kawałów o głupich milicjantach, słuchanie RWE i czytania książek wydawanych w drugim obiegu. Tyle było w nas wtedy "opozycyjności" wobec reżimu. Jak na 38-milionowy naród, miłujący rzekomo wolność i niepodległość, to żałośnie mało! Iluż było w 60. i 70. latach XXw. prawdziwych opozycjonistów w Polsce? Kilkuset... A miliony siedziały cicho, wychowywały dzieci, dorabiały się, jeździły na wakacje do Bułgarii i skakały do góry z radości, gdy udało im się zdobyć talon na "Malucha". Tak jak dziś wielu z nas potulnie znosi rządy różnych „sasinów”, „kurskich" i "ziobrów", tak wtedy wielu karnie wykonywało polecenia jakichś sekretarzy POP i partyjnych kacyków. Nawet wtedy, gdy były to polecenia idiotyczne.

I nie ma co przywoływać tu teraz przesiąkniętych heroizmem wspomnień Sierpnia ‘80, masowości tamtych protestów, ludzkiej solidarności, mądrości i przezorności strajkujących, bo to był jednorazowy „wyskok”. Jednorazowy! Wielką zasługą strajkujących robotników i ówczesnej opozycji demokratycznej było to, że potrafili się zjednoczyć. Stanowili niemal monolit. I lewicujący Kuroń, Michnik, Modzelewski lub Frasyniuk, i ewidentnie konserwatywni oraz katoliccy Mazowiecki, Geremek, Wałęsa. Wobec wspólnego wroga ich światopogląd zszedł na drugi plan. I druga zasługa - nie wyprowadzono ludzi na ulice. Liderzy tamtego protestu potrafili więc być jednocześnie mądrzy, przewidujący, przezorni i zdeterminowani. Rzecz w naszym narodzie niespotykana! Może właśnie przez to, że tamten protest był taki nietypowy dla nas, Polaków, udało się zaskoczyć komunę i zmusić ją do ustępstw.

Nie inaczej było w 1989r. Nadal funkcjonuje w naszej świadomości mit heroicznej walki i wielkiego triumfu. Ale skończmy raz na zawsze z okłamywaniem samych siebie i głoszeniem bredni o „obaleniu komuny”. Bo my wtedy żadnej komuny nie obaliliśmy! My się z komuną dogadaliśmy, dobiliśmy targu. A to nie to samo. Udało nam się dlatego, bo komuna była gotowa siąść do negocjacji i pójść na ustępstwa. To nie opozycja była wtedy taka silna i wspaniała, tylko ta zła komuna była taka słaba. Wiedzieli, że jeśli nie siądą do stołu, to rok później czeka ich dużo groźniejszy bunt, zapewne krwawy. Wiedzieli, że gospodarczo nasz kraj leży na łopatkach i sami nie mają ani pomysłów, ani możliwości podnieść go z tego upadku. W porównaniu z 1980 rokiem diametralnie zmienił się również układ sił w światowej polityce. Ustrój socjalistyczny walił się z hukiem. W ZSRR było równie źle, jak u nas, Reagan trzymał za gardło Kreml, który żegnał się powoli ze swoimi mocarstwowymi ambicjami. Wyścig zbrojeń przerżnęli, uciekali z Afganistanu, trwała pierestrojka i głasnost, łagodzono cenzurę i nieśmiało urynkawiano gospodarkę. Gorbaczow nie mógł zadzierać z Zachodem i miał ważniejsze problemy na głowie, niż wspieranie lub ratowanie socjalizmu w Polsce. Dla Jaruzelskiego i Kiszczaka był to ostatni moment, kiedy dysponowali jeszcze realną władzą, mieli konkretne atuty w rękach i mogli stawiać jakieś warunki podczas negocjacji. Postanowili więc oddać część władzy, aby nie stracić całej władzy. I przy okazji znaleźli kogoś, z kim mogliby się podzielić współodpowiedzialnością za rządzenie tym bałaganem i kto za nich wyciągnie nas z szamba, w jakim się wtedy znaleźliśmy.

Tak więc nie ma co twierdzić teraz, że wtedy jako naród byliśmy wspaniali, a dziś jesteśmy "beeee". Nie ma nawet sensu porównywanie obecnej sytuacji ani z tą z 1980r., ani z tą z 1989r. W 1989r. naszym wrogiem był chylący się ku upadkowi system, słaby, niewydolny i obarczony winą za służalczość wobec Moskwy, agonię gospodarki i puste półki w sklepach. Wtedy to nawet najwięksi tchórze wśród nas zrobili się odważni w walce z komuną. Głośne narzekanie na władzę stało się codziennością, a udział w strajkach i demonstracjach dla wielu był po prostu modny. Albo stanowił pierwszy krok do przyszłej kariery politycznej… Staliśmy się bohaterskim i walecznym narodem dopiero w chwili, gdy nasz wróg wił się w agonii, bo nadział się na swój własny miecz. Im mniejsze konsekwencje grożą za odwagę, tym jej poziom jest wyższy. A od 1988r. nie groziły już praktycznie żadne konsekwencje. Za udział w strajku w 1982 r. dostawało się wyrok i wylatywało się z roboty na bruk. W 1989r. milicji nie chciało się już nawet wchodzić do strajkujących zakładów, bo i po co? Wszyscy już wiedzieli, że wkrótce to runie.

Zbudowaliśmy mit walki z komuną w stanie wojennym. I do tego okresu porównujemy często dzisiejszą sytuację w naszym kraju. Ale to błąd! Zupełnie inne były wtedy okoliczności, a poza tym mamy tendencję do gloryfikowania i wyolbrzymiania ówczesnego oporu przeciwko reżimowi. Jestem z Wrocławia, miałem więc okazję widzieć na własne oczy i przekonać się na własnej skórze, jak z miesiąca na miesiąc gaśnie odwaga, wola walki i zapał. Do dziś pamiętamy „bitwę wrocławską” w 1982r. i 100 tysięcy demonstrantów na ulicach miasta. Pamiętamy, bo chcemy ją pamiętać, bo był to moment naszego triumfu. A porażek wolimy nie pamiętać. Wezwań do ulicznych protestów było multum i żaden nie zgromadził nawet połowy tej liczby uczestników. A ile było takich demonstracji, na których spodziewaliśmy się tysięcy uczestników, a było nas zaledwie kilkuset, a czasami nawet kilkudziesięciu?! Przecież m.in. dlatego przywódcy „S” zrezygnowali z organizowania protestów ulicznych, bo po 1983r. brało w nich udział coraz mniej osób. W stanie wojennym napędzała nas jeszcze wściekłość i zawód z powodu pogrzebania naszych nadziei na lepszą przyszłość. Oraz wiara w naszą własną siłę. Ale od 1983r. zaczęło już dominować poczucie bezradności, apatii i uległości. Tak jak dziś...

A ja cały czas mówię o tej najodważniejszej, wyjątkowo zdeterminowanej i aktywnej części naszego społeczeństwa, o ludziach młodych, silnych i pełnych energii. A ile milionów pogodziło się z klęską już w grudniu ‘81? W ogóle nie podjęli walki. Gdyby spojrzeć na mapę większych protestów w latach 1982-1986, to znalazłoby się na niej zaledwie kilkadziesiąt punktów, głównie duże miasta. Prowincja była bierna wtedy i jest bierna dziś. Poparcie społeczeństwa dla przywódców podziemnej „S” wystarczało na zapewnienie im bezpiecznego schronienia, transportu i utrzymania. Tylko na tyle. Przeraźliwie mało… Gdyby dziś Rafał Trzaskowski musiał się ukrywać przed bandziorami Kamińskiego i Ziobry, też kilka milionów z nas udzieliłoby mu schronienia. Ale na ulice nie wychodzimy. I wtedy też nie wychodziliśmy. Więc niewiele się zmieniło...

Tak więc obecne lenistwo, strach, powszechny „tumiwisizm” i apatia nie wzięły się znikąd! W latach 1981-1986, tym naszym najbardziej heroicznym okresie ostatniego półwiecza, dopóki komuna była silna, a szanse na jej pokonanie małe, to jako naród też nie dawaliśmy zbyt wielu dowodów odwagi, patriotyzmu i pragnienia wolności. Kilka tysięcy osób usłyszało wyroki, kilka tysięcy przeszło przez ZOMO-wskie „ścieżki zdrowia”, straciło pracę, wyleciało z uczelni lub doświadczyło innych form represji. To byli ludzie odważni i zdolni do poświęceń. Ale to były wyjątki… Niemal 30 milionów dorosłych Polaków czekało z założonymi rękoma. Dla przykładu w ciągu zaledwie kilku miesięcy przez areszty Łukaszenki przewinęło się ponad 30 tysięcy tych rzekomo bojaźliwych i bezwolnych Białorusinów! A jest ich tylko 9,5 miliona…

No i jeszcze jedna sprawa. W czasach komuny za opór przeciw władzy można było zapłacić nieporównanie wyższą cenę, niż obecnie. Strach przed reżimem miał więc wtedy jakieś uzasadnienie. Dziś nie potrzeba już wielkiej odwagi, by wyjść na ulice. Obecnie konsekwencje ponoszą głównie ci zwolennicy opozycji, którzy zatrudnieni są w państwowych instytucjach (np. sędziowie lub prokuratorzy) lub spółkach SP. I mają PIS-owskich szefów. Jednak jest także druga strona medalu... Do 1989r. kwestia walki z reżimem była jednak dość jednoznaczna. Mieliśmy do czynienia z ustrojem i władzą partii siłą nam narzuconymi, której strzegły stacjonujące u nas wojska sowieckie. Była to jakaś forma okupacji. Opór społeczny powinien więc być nie tylko sprawą naturalną, ale także masową i trwałą. A jednak tego oporu prawie nie było… W 1981r. "S" liczyła 10 milionów członków, ale gdy przyszło co do czego, to okazało się, że takich gotowych na wszystko w walce z  komuną jest raptem kilkadziesiąt tysięcy. Z różnych powodów 99% społeczeństwa nie angażowało się w aktywny opór przeciwko reżimowi. Dziś mamy sytuację polityczną diametralnie inną. Rządzi wprawdzie partia bolszewicka i przestępcza, ale to my sami oddaliśmy jej Polskę w niepodzielne władanie! W  2015r. wielu Polaków nie przewidziało, do czego Kaczyński jest zdolny, mogli się więc pomylić. Ale potem mieliśmy tysiące okazji przekonać się, jak fatalne dla Polski są jego rządy. A jednak w ciągu ostatnich 6 lat wygrywali wszystkie kolejne wybory. PIS ma więc mandat społeczny do sprawowania władzy. A dużo trudniej jest zmobilizować społeczeństwo do stawiania oporu władzy, która ma demokratyczną, wyborczą legitymację do jej sprawowania. Nawet gdy jest to władza tak koszmarna, jak rządy Kaczyńskiego...

Reasumując. Przez ostatnie pół wieku wcale wiele się nie zmieniliśmy. To nie jest tak, że wtedy byliśmy odważni, patriotyczni i waleczni, a dziś staliśmy się apatyczni, bierni, potulni i egoistyczni. Niefrasobliwymi głupkami byliśmy wtedy i nadal nimi jesteśmy. Gdyby dziś zrobić na ulicy sondę i zadać przypadkowym przechodniom pytania o: rok bitwy pod Monte Cassino, rok tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu, kim był Tadeusz Mazowiecki lub w którym roku wstąpiliśmy do UE, to takich, którzy by poprawnie odpowiedzieli na wszystkie pytania byłoby może 20% ogółu przepytywanych. Wśród ludzi młodych prawie nikt. Skoro Polacy nie mają elementarnej wiedzy o najważniejszych wydarzeniach w całkiem niedawnej historii naszego kraju, to dlaczego mieliby się przejmować jakąś neo-KRS lub trójpodziałem władzy, łamaniem Konstytucji przez wywłokę Przyłębską, przestępstwami Ziobry, Szumowskiego, Sasina i Obajtka albo niszczeniem niezależności sądów?

Polacy są jak sprinterzy. Na krótkich dystansach potrafimy czasami walczyć jak równy z równym z najlepszymi. Powstania i społeczne bunty, często okupione licznymi ofiarami, to nasza specjalność. Ale na długich dystansach i w biegach sztafetowych jesteśmy beznadziejni. Nie tylko szybko tracimy energię, wiarę i entuzjazm, ale w dodatku zaczynamy się między sobą kłócić. Nawet nie mamy co porównywać się do cierpliwych, rozważnych i zapobiegliwych Niemców, Czechów, Szwajcarów lub Skandynawów. Oni potrafią planować i przewidzieć to, co się wydarzy za 5 lat. I potrafią się na to „coś” odpowiednio przygotować. My nie potrafimy wybiegać myślami w przyszłość dalej, niż do następnego miesiąca. Kaczyński to wie. I wykorzystuje naszą głupotę oraz krótkowzroczność. Wie również, że gdyby nam zbyt szybko odebrał to wszystko, co nam w ciągu kilku lat odebrał, to podniósłby się bunt. Więc niszczy naszą demokrację i odbiera nam wolność powoli, kawałek po kawałku, ale za to codziennie…

[CC] Jacek Nikodem
(420)

Pobierz PDF Wydrukuj