Jak zniszczyć pierwszego żołnierza RP?

Wybuch afery z „Grotami” zbiegł się w czasie z innym wydarzeniem ściśle związanym z naszą armią i możliwościami obronnymi naszego państwa. W  ćwiczeniach sztabowych „Zima-20”, w których wzięło udział kilka tysięcy naszych oficerów, w wirtualnym konflikcie zbrojnym, armia rosyjska spuściła nam łomot w ciągu 5 dni. Pomimo, że Wojsko Polskie miało do dyspozycji sprzęt, którego w rzeczywistości jeszcze nie ma na wyposażeniu (np. myśliwce F-35, rakiety Patriot i HIMARS-y). Ale już po 3 dniach nasza armia nadawała się w  zasadzie tylko do kapitulacji, bo zostały z niej wyłącznie sztandary z napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i długopisy z logo MON, które kiedyś zamówił dla wojska Antoni M. Straty osobowe w jednostkach liniowych, które walczyły z Rosjanami na wschód od Wisły, wyniosły do 80% pierwotnych stanów. Ruscy podeszli pod Warszawę i ją okrążyli, zniszczyli także nasze porty i wszystkie lotniska na wschód od linii Gdańsk-Katowice. Nasza flota zaśmiecała już tylko dno Bałtyku, lotnictwo i czołgi były dymiącą stertą złomu, zaś czerwonoarmiści tańczyli sobie „kozaczoka” na placu przed Zamkiem Królewskim. W zajętych miastach zaczynali już wyłapywanie i gwałcenie co ładniejszych i zgrabniejszych kobiet, a w Siedlcach, Olsztynie i Białymstoku polskie napisy na ulicach zastępowano nazwami pisanymi cyrylicą.

Niech ktoś z Was nie pomyśli przypadkiem, że wirtualna wojna to żadna wojna i nie ma co się przejmować klęską, bo co to za klęska na ekranie komputerów. Otóż nie. Nie jest to żadna gierka wojenna ani zabawa paru wojskowych, tylko starcie zbrojne, do którego przygotowania trwają miesiącami i zaangażowane w nie są tysiące sztabowców, informatyków, speców od logistyki, wywiadu i kontrwywiadu. Starcie mające wszelkie cechy prawdopodobieństwa, dokładnie odzwierciedlające siły obu stron, ich walory bojowe i mobilność, rezerwy materiałowe, ukształtowanie terenu i sieć dróg, warunki pogodowe, a nawet zdolności organizacyjne i taktyczne dowódców poszczególnych jednostek. Więc jeśli wirtualnie dostaliśmy wpierd… w ciągu 5 dni, to można przyjąć za pewnik, że w przypadku rzeczywistej inwazji Rosji na Polskę bronilibyśmy się może 1 dzień dłużej. Ale równie dobrze nasza desperacka obrona mogłaby trwać 2 dni krócej. Czyli, tak czy siak, katastrofa i kompromitacja zarazem… Kompromitacja całej strategii wojny obronnej, którą MON opracowywało przez ostatnie 5 lat pod kierownictwem Macierewicza i Błaszczaka. Generał Różański, prawdopodobnie najlepszy nasz generał w ostatnim 20-leciu, wyrzucony z armii przez Macierewicza, okazał się więc zbytnim optymistą. Przepowiadał, że będziemy się bronić nieco ponad tydzień…

Skoro polska armia przestała istnieć, trzeba było znaleźć na cito jakiegoś kozła ofiarnego. No i znaleziono generała Andrzejczaka, szefa Sztabu Generalnego WP, na którego Błaszczak i jego kundle z ministerstwa zrzucili całą winę za klęskę. Była to dość dziwna sytuacja, nawet jak na PIS-owskie standardy. Bowiem wieść o klęsce w wojnie z Rosją błyskawicznie „przeciekła” do mediów. I równie błyskawicznie pojawiły się „przecieki”, że głównym winowajcą jest właśnie szef Sz.G. A potem raptem zaległa całkowita cisza, bo okazało się, że wszystkie informacje na temat przegranej wojny są… ściśle tajne! Puszczono więc do mediów tylko to, co chciano puścić i… zamknięto wszystkim usta. Chwilę po ujawnieniu tych „wygodnych” szczegółów klęski Błaszczak chciał na pniu zdymisjonować generała Andrzejczaka i w tym celu poleciał do „główki prącia Prezesa”. Który, jako zwierzchnik sił zbrojnych, musi wyrazić zgodę na dymisję generała. Ale „główka” się postawił i powiedział Błaszczakowi „spierd… frajerze”. Może dlatego, że nie lubi Błaszczaka, a Błaszczak jego. A może dlatego, że już głośno mówiło się o tym, iż klęska w wojnie z Rosją była zaplanowana oraz sprokurowana i w rzeczywistości chodziło właśnie o to, by generała Andrzejczaka skompromitować i pozbyć się go ze Sz.G. Dla nikogo nie jest bowiem tajemnicą, że Błaszczak nienawidzi Andrzejczaka i chciałby w jego miejsce wcisnąć jakiegoś swojego generalskiego przydupasa np. Kukułę lub Gromadzińskiego. Ich doświadczenie i kompetencje (a właściwie ich brak) nie mają tu większego znaczenia, bo przecież Błaszczakowi nie o sprawne dowodzenie naszą armią chodzi. Tylko o to, by na czele Sz.G. WP stał jego człowiek.

Ma to kolosalne znaczenie, bowiem w myśl wprowadzonej w 2018r. reformy systemu kierowania i dowodzenia armią właśnie szef Sz.G., w sytuacji kryzysowej, staje się automatycznie naczelnym dowódcą naszych sił zbrojnych. A także… WOT-u. Większość z Was zapewne nie wie, że „terytorialsi” nie są wcale integralną częścią naszych sił zbrojnych. Są armią PIS-u, tyle, że na naszym utrzymaniu… Pod dowództwem nie Sz.G., tylko Błaszczaka. Tak więc szef Sz.G. ma zarówno w strukturze naszej armii, jak i w hierarchii ważności sił zbrojnych NATO, pozycję bardzo mocną. Ma wpływ nie tylko na najważniejsze decyzje kadrowe, ale także na zasady rozdziału dziesiątków miliardów przeznaczonych na modernizację armii. Tę samą „modernizację”, co to niby od 2 lat jest, tyle, że jej nie ma. Żeby Was już nie zamęczać pierdołami, powiem krótko. Obecny szef Sz.G. generał Andrzejczak nie jest może człowiekiem „główki”, ale na pewno bardzo się nie lubi z Błaszczakiem. A ponieważ od 5 lat trwa ciągła wojna o wpływy w armii pomiędzy „główką” i szefami MON, Macierewiczem i Błaszczakiem, więc generał, siłą rzeczy, stał się w tej wojnie sojusznikiem „główki”. I zapewne dlatego „główka” powiedział Błaszczakowi „spierd… frajerze na drzewo”. Chciał go podobno nawet poszczuć psami, ale nie ma ani jednego psa… Chodzą zresztą słuchy, że to wcale nie Błaszczak jest organizatorem akcji kompromitowania generała. Tylko pewna kobieta, podwładna szefa MON, która ma dziś w ministerstwie pozycję podobną do tej, jaką swego czasu miał pewien pomocnik aptekarza o nazwisku Misiewicz. Ale tę informację muszę jeszcze sprawdzić.

Jeśliby okazało się to prawdą, będzie to oznaczać, że historia rządów PIS w armii zatoczyła krąg. Armia coś nie ma szczęścia do szefów gabinetów politycznych, rzeczników i doradców szefów MON. Niedawno mieliśmy na jej czele kuriozalny duet M-M czyli Macierewicz-Misiewicz. Psychol i debil. Pierwszy był ministrem, ale w MON rządził w rzeczywistości Misiewicz. Teraz znów mamy debila, ale tym razem jest nim minister. Zresztą Błaszczak to jest taki podręcznikowy przypadek debilizmu. Spowszedniało i zdewaluowało się to określenie, bo „debilem” nazywamy ostatnio niemal każdego PIS-dzielca. Tymczasem taki premier Cep wcale debilem nie jest. Jest inteligentny, wykształcony, przebiegły i wyrachowany. On nie jest debilem. On jest po prostu zły, obłudny i zakłamany. A Błaszczak jest i imbecylem, i niedojdą. Dać mu do pilnowania pusty budynek żłobka, to złodzieje ukradną nawet komin lub dach.

Tak więc na ministerialnym stołku psychola Macierewicza zastąpił niedorozwój Błaszczak. Który podczas wizyty polskiej delegacji w Białym Domu o drogę do toalety musiał pytać na migi… Dobrze, że go do klubu gejowskiego nie zaprowadzili, bo te jego gesty były dość dwuznaczne. Rozpinał rozporek, przebierał nogami i poruszał ustami jak ryba… Szczęściem Błaszczaka jest to, że Macierewicz był ministrem koszmarnym, który w naszej armii poczynił spustoszenia, jakich nawet wróg zewnętrzny nie potrafiłby uczynić. Czystki w korpusie generalskim i oficerskim będą nam się odbijać czkawką przez dziesięciolecia. Podobnie jak brak szumnie zapowiadanej modernizacji armii. W każdym razie wydawało się, że gorszego szefa MON niż Macierewicz już mieć nie możemy. Błaszczak udowadnia, że może być tak zły, jak jego chory umysłowo poprzednik.

O Macierewiczu wiadomo było, że poza udziałem w imprezach u Rydzyka, defiladach i rocznicach, w trakcie których wygłaszał płomienne przemówienia o sile naszej armii, rzadko opuszczał swój gabinet. Chyba, że chodziło o zrobienie mu zdjęć na tle jakiegoś „śmigłowca” zrobionego z tektury. Siedząc całymi dniami w tym gabinecie snuł fantastyczne wizje budowy łodzi podwodnych w Radomiu, plany skonstruowania czołgu wielkości pociągu pancernego i armato-haubicy zdolnej razić cele nawet na Kamczatce. Ale prawdziwym „konikiem” Antka było opracowywanie skomplikowanych planów taktycznych ataku i podboju Rosji. Godzinami potrafił wykrzykiwać komendy, przesuwać na wielkiej mapie Rosji chorągiewki oznaczające nasze wyimaginowane korpusy pancerne i nanosić strzałki kierunków uderzeń całych grup armii, organizowania „kotłów”  niespodziewanych oskrzydleń przeciwnika. Gdy już jakiś plan inwazji był na ukończeniu, Antek dzwonił na Kreml i pytał, czy dowództwo ichniej armii ten plan aprobuje. Ponieważ zazwyczaj nie aprobowało, więc Antek przystępował do opracowywania nowego planu. Dwa razy tak się nakręcił tą swoją działalności planistyczną i wizją rzucenia swoich kremlowskich pracodawców na kolana że, bez konsultacji z Kremlem, postawił w stan pełnej gotowości nasze hmmm… „siły inwazyjne”. Czyli wszystkie 3 dywizje oraz flotę i te samoloty, które akurat nadawały się do latania. Podobno dopiero w ostatniej chwili udało się odwlec go od ataku na Rosję. Przeważył argument, że nasza armia nie jest w stopniu wystarczającym zaopatrzona w... kożuchy i walonki. Plan Macierewicza przewidywał bowiem, że Rosja skapituluje dopiero w 2026r. Czyli trzeba w niej będzie spędzić co najmniej 5 zim. A co znaczy zima w Rosji bez kożucha i walonek przekonali się na własnej skórze Napoleon i Hitler. I Macierewicz, nauczony ich przykrym (czytaj - mroźnym) doświadczeniem wycofał się ze swojego pomysłu Polski „od Odry do Oceanu Spokojnego”...

Armią w tym czasie rządził w najlepsze pomocnik aptekarza z podwarszawskich Łomianek. Jak nią „rządził”, wszyscy pamiętamy. Dla mnie największą kompromitacją naszych sił zbrojnych w ostatnim 5-leciu nie było wcale to, że miały takich szefów MON. Nie polityczne czystki kadrowe i nawet nie to, że Wojsko Polskie przypomina dziś skansen. Skoro PIS we wszystkim cofnął Polskę do czasów komuny, to nie ma się co dziwić, że postanowili także przywrócić do życia postsowieckie czołgi T-72. Których konstrukcję opracowano… 50 lat temu! Dziś taki amerykański czołg Abrams nie musiałby nawet do nich strzelać. Po prostu rozjechałby gąsienicami nasz pułk pancerny. Ale ja za największą kompromitację WP uważam pozornie drobny epizod. Wizytę pomocnika aptekarza w jednostce Strzelców Podhalańskich, niegdyś chlubie naszej armii. I to, że dowódca tej jednostki w stopniu majora prężył się przed tym spasionym tłukiem i chamem Misiewiczem, oddawał mu honory i tytułował go „panem ministrem”. Też jestem oficerem (wojsk pancernych), oczywiście rezerwy. I było to dla mnie coś boleśniejszego i dużo bardziej poniżającego, niż przegranie w 5 dni wirtualnej wojny z Rosją…

[CC] Jacek Nikodem vel Jacek Awarski

Jak zniszczyć pierwszego żołnierza RP?

Wybuch afery z „Grotami” zbiegł się w czasie z innym wydarzeniem ściśle związanym z naszą armią i możliwościami obronnymi naszego państwa. W  ćwiczeniach sztabowych „Zima-20”, w których wzięło udział kilka tysięcy naszych oficerów, w wirtualnym konflikcie zbrojnym, armia rosyjska spuściła nam łomot w ciągu 5 dni. Pomimo, że Wojsko Polskie miało do dyspozycji sprzęt, którego w rzeczywistości jeszcze nie ma na wyposażeniu (np. myśliwce F-35, rakiety Patriot i HIMARS-y). Ale już po 3 dniach nasza armia nadawała się w  zasadzie tylko do kapitulacji, bo zostały z niej wyłącznie sztandary z napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i długopisy z logo MON, które kiedyś zamówił dla wojska Antoni M. Straty osobowe w jednostkach liniowych, które walczyły z Rosjanami na wschód od Wisły, wyniosły do 80% pierwotnych stanów. Ruscy podeszli pod Warszawę i ją okrążyli, zniszczyli także nasze porty i wszystkie lotniska na wschód od linii Gdańsk-Katowice. Nasza flota zaśmiecała już tylko dno Bałtyku, lotnictwo i czołgi były dymiącą stertą złomu, zaś czerwonoarmiści tańczyli sobie „kozaczoka” na placu przed Zamkiem Królewskim. W zajętych miastach zaczynali już wyłapywanie i gwałcenie co ładniejszych i zgrabniejszych kobiet, a w Siedlcach, Olsztynie i Białymstoku polskie napisy na ulicach zastępowano nazwami pisanymi cyrylicą.

Niech ktoś z Was nie pomyśli przypadkiem, że wirtualna wojna to żadna wojna i nie ma co się przejmować klęską, bo co to za klęska na ekranie komputerów. Otóż nie. Nie jest to żadna gierka wojenna ani zabawa paru wojskowych, tylko starcie zbrojne, do którego przygotowania trwają miesiącami i zaangażowane w nie są tysiące sztabowców, informatyków, speców od logistyki, wywiadu i kontrwywiadu. Starcie mające wszelkie cechy prawdopodobieństwa, dokładnie odzwierciedlające siły obu stron, ich walory bojowe i mobilność, rezerwy materiałowe, ukształtowanie terenu i sieć dróg, warunki pogodowe, a nawet zdolności organizacyjne i taktyczne dowódców poszczególnych jednostek. Więc jeśli wirtualnie dostaliśmy wpierd… w ciągu 5 dni, to można przyjąć za pewnik, że w przypadku rzeczywistej inwazji Rosji na Polskę bronilibyśmy się może 1 dzień dłużej. Ale równie dobrze nasza desperacka obrona mogłaby trwać 2 dni krócej. Czyli, tak czy siak, katastrofa i kompromitacja zarazem… Kompromitacja całej strategii wojny obronnej, którą MON opracowywało przez ostatnie 5 lat pod kierownictwem Macierewicza i Błaszczaka. Generał Różański, prawdopodobnie najlepszy nasz generał w ostatnim 20-leciu, wyrzucony z armii przez Macierewicza, okazał się więc zbytnim optymistą. Przepowiadał, że będziemy się bronić nieco ponad tydzień…

Skoro polska armia przestała istnieć, trzeba było znaleźć na cito jakiegoś kozła ofiarnego. No i znaleziono generała Andrzejczaka, szefa Sztabu Generalnego WP, na którego Błaszczak i jego kundle z ministerstwa zrzucili całą winę za klęskę. Była to dość dziwna sytuacja, nawet jak na PIS-owskie standardy. Bowiem wieść o klęsce w wojnie z Rosją błyskawicznie „przeciekła” do mediów. I równie błyskawicznie pojawiły się „przecieki”, że głównym winowajcą jest właśnie szef Sz.G. A potem raptem zaległa całkowita cisza, bo okazało się, że wszystkie informacje na temat przegranej wojny są… ściśle tajne! Puszczono więc do mediów tylko to, co chciano puścić i… zamknięto wszystkim usta. Chwilę po ujawnieniu tych „wygodnych” szczegółów klęski Błaszczak chciał na pniu zdymisjonować generała Andrzejczaka i w tym celu poleciał do „główki prącia Prezesa”. Który, jako zwierzchnik sił zbrojnych, musi wyrazić zgodę na dymisję generała. Ale „główka” się postawił i powiedział Błaszczakowi „spierd… frajerze”. Może dlatego, że nie lubi Błaszczaka, a Błaszczak jego. A może dlatego, że już głośno mówiło się o tym, iż klęska w wojnie z Rosją była zaplanowana oraz sprokurowana i w rzeczywistości chodziło właśnie o to, by generała Andrzejczaka skompromitować i pozbyć się go ze Sz.G. Dla nikogo nie jest bowiem tajemnicą, że Błaszczak nienawidzi Andrzejczaka i chciałby w jego miejsce wcisnąć jakiegoś swojego generalskiego przydupasa np. Kukułę lub Gromadzińskiego. Ich doświadczenie i kompetencje (a właściwie ich brak) nie mają tu większego znaczenia, bo przecież Błaszczakowi nie o sprawne dowodzenie naszą armią chodzi. Tylko o to, by na czele Sz.G. WP stał jego człowiek.

Ma to kolosalne znaczenie, bowiem w myśl wprowadzonej w 2018r. reformy systemu kierowania i dowodzenia armią właśnie szef Sz.G., w sytuacji kryzysowej, staje się automatycznie naczelnym dowódcą naszych sił zbrojnych. A także… WOT-u. Większość z Was zapewne nie wie, że „terytorialsi” nie są wcale integralną częścią naszych sił zbrojnych. Są armią PIS-u, tyle, że na naszym utrzymaniu… Pod dowództwem nie Sz.G., tylko Błaszczaka. Tak więc szef Sz.G. ma zarówno w strukturze naszej armii, jak i w hierarchii ważności sił zbrojnych NATO, pozycję bardzo mocną. Ma wpływ nie tylko na najważniejsze decyzje kadrowe, ale także na zasady rozdziału dziesiątków miliardów przeznaczonych na modernizację armii. Tę samą „modernizację”, co to niby od 2 lat jest, tyle, że jej nie ma. Żeby Was już nie zamęczać pierdołami, powiem krótko. Obecny szef Sz.G. generał Andrzejczak nie jest może człowiekiem „główki”, ale na pewno bardzo się nie lubi z Błaszczakiem. A ponieważ od 5 lat trwa ciągła wojna o wpływy w armii pomiędzy „główką” i szefami MON, Macierewiczem i Błaszczakiem, więc generał, siłą rzeczy, stał się w tej wojnie sojusznikiem „główki”. I zapewne dlatego „główka” powiedział Błaszczakowi „spierd… frajerze na drzewo”. Chciał go podobno nawet poszczuć psami, ale nie ma ani jednego psa… Chodzą zresztą słuchy, że to wcale nie Błaszczak jest organizatorem akcji kompromitowania generała. Tylko pewna kobieta, podwładna szefa MON, która ma dziś w ministerstwie pozycję podobną do tej, jaką swego czasu miał pewien pomocnik aptekarza o nazwisku Misiewicz. Ale tę informację muszę jeszcze sprawdzić.

Jeśliby okazało się to prawdą, będzie to oznaczać, że historia rządów PIS w armii zatoczyła krąg. Armia coś nie ma szczęścia do szefów gabinetów politycznych, rzeczników i doradców szefów MON. Niedawno mieliśmy na jej czele kuriozalny duet M-M czyli Macierewicz-Misiewicz. Psychol i debil. Pierwszy był ministrem, ale w MON rządził w rzeczywistości Misiewicz. Teraz znów mamy debila, ale tym razem jest nim minister. Zresztą Błaszczak to jest taki podręcznikowy przypadek debilizmu. Spowszedniało i zdewaluowało się to określenie, bo „debilem” nazywamy ostatnio niemal każdego PIS-dzielca. Tymczasem taki premier Cep wcale debilem nie jest. Jest inteligentny, wykształcony, przebiegły i wyrachowany. On nie jest debilem. On jest po prostu zły, obłudny i zakłamany. A Błaszczak jest i imbecylem, i niedojdą. Dać mu do pilnowania pusty budynek żłobka, to złodzieje ukradną nawet komin lub dach.

Tak więc na ministerialnym stołku psychola Macierewicza zastąpił niedorozwój Błaszczak. Który podczas wizyty polskiej delegacji w Białym Domu o drogę do toalety musiał pytać na migi… Dobrze, że go do klubu gejowskiego nie zaprowadzili, bo te jego gesty były dość dwuznaczne. Rozpinał rozporek, przebierał nogami i poruszał ustami jak ryba… Szczęściem Błaszczaka jest to, że Macierewicz był ministrem koszmarnym, który w naszej armii poczynił spustoszenia, jakich nawet wróg zewnętrzny nie potrafiłby uczynić. Czystki w korpusie generalskim i oficerskim będą nam się odbijać czkawką przez dziesięciolecia. Podobnie jak brak szumnie zapowiadanej modernizacji armii. W każdym razie wydawało się, że gorszego szefa MON niż Macierewicz już mieć nie możemy. Błaszczak udowadnia, że może być tak zły, jak jego chory umysłowo poprzednik.

O Macierewiczu wiadomo było, że poza udziałem w imprezach u Rydzyka, defiladach i rocznicach, w trakcie których wygłaszał płomienne przemówienia o sile naszej armii, rzadko opuszczał swój gabinet. Chyba, że chodziło o zrobienie mu zdjęć na tle jakiegoś „śmigłowca” zrobionego z tektury. Siedząc całymi dniami w tym gabinecie snuł fantastyczne wizje budowy łodzi podwodnych w Radomiu, plany skonstruowania czołgu wielkości pociągu pancernego i armato-haubicy zdolnej razić cele nawet na Kamczatce. Ale prawdziwym „konikiem” Antka było opracowywanie skomplikowanych planów taktycznych ataku i podboju Rosji. Godzinami potrafił wykrzykiwać komendy, przesuwać na wielkiej mapie Rosji chorągiewki oznaczające nasze wyimaginowane korpusy pancerne i nanosić strzałki kierunków uderzeń całych grup armii, organizowania „kotłów”  niespodziewanych oskrzydleń przeciwnika. Gdy już jakiś plan inwazji był na ukończeniu, Antek dzwonił na Kreml i pytał, czy dowództwo ichniej armii ten plan aprobuje. Ponieważ zazwyczaj nie aprobowało, więc Antek przystępował do opracowywania nowego planu. Dwa razy tak się nakręcił tą swoją działalności planistyczną i wizją rzucenia swoich kremlowskich pracodawców na kolana że, bez konsultacji z Kremlem, postawił w stan pełnej gotowości nasze hmmm… „siły inwazyjne”. Czyli wszystkie 3 dywizje oraz flotę i te samoloty, które akurat nadawały się do latania. Podobno dopiero w ostatniej chwili udało się odwlec go od ataku na Rosję. Przeważył argument, że nasza armia nie jest w stopniu wystarczającym zaopatrzona w... kożuchy i walonki. Plan Macierewicza przewidywał bowiem, że Rosja skapituluje dopiero w 2026r. Czyli trzeba w niej będzie spędzić co najmniej 5 zim. A co znaczy zima w Rosji bez kożucha i walonek przekonali się na własnej skórze Napoleon i Hitler. I Macierewicz, nauczony ich przykrym (czytaj - mroźnym) doświadczeniem wycofał się ze swojego pomysłu Polski „od Odry do Oceanu Spokojnego”...

Armią w tym czasie rządził w najlepsze pomocnik aptekarza z podwarszawskich Łomianek. Jak nią „rządził”, wszyscy pamiętamy. Dla mnie największą kompromitacją naszych sił zbrojnych w ostatnim 5-leciu nie było wcale to, że miały takich szefów MON. Nie polityczne czystki kadrowe i nawet nie to, że Wojsko Polskie przypomina dziś skansen. Skoro PIS we wszystkim cofnął Polskę do czasów komuny, to nie ma się co dziwić, że postanowili także przywrócić do życia postsowieckie czołgi T-72. Których konstrukcję opracowano… 50 lat temu! Dziś taki amerykański czołg Abrams nie musiałby nawet do nich strzelać. Po prostu rozjechałby gąsienicami nasz pułk pancerny. Ale ja za największą kompromitację WP uważam pozornie drobny epizod. Wizytę pomocnika aptekarza w jednostce Strzelców Podhalańskich, niegdyś chlubie naszej armii. I to, że dowódca tej jednostki w stopniu majora prężył się przed tym spasionym tłukiem i chamem Misiewiczem, oddawał mu honory i tytułował go „panem ministrem”. Też jestem oficerem (wojsk pancernych), oczywiście rezerwy. I było to dla mnie coś boleśniejszego i dużo bardziej poniżającego, niż przegranie w 5 dni wirtualnej wojny z Rosją…

[CC] Jacek Nikodem vel Jacek Awarski
(372)

Pobierz PDF Wydrukuj