Wstyd. Po prostu wstyd. Taki, co nie rumieni już policzków, bo rumieniec dawno zastąpiła gorączka upokorzenia. Taki, co nie dotyczy jednostki, lecz całego społeczeństwa, które zostało zmuszone do uczestnictwa w grotesce z elementami horroru konstytucyjnego.
1 lipca 2025 roku zapisze się w historii Polski nie jako dzień, w którym Sąd Najwyższy zatwierdził wybory prezydenckie, lecz jako dzień, w którym nielegalna izba o dumnie brzmiącej nazwie „Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych”, ubrana w togi, wyda polityczny komunikat – udający orzeczenie sądu.
To nie była rozprawa. To nie był nawet udany spektakl. To był kabaret krzywdzący rozum, parodia procedury, neopaństwowy sabat legalistycznych sobowtórów. Jeśli ktokolwiek wierzył, że po ośmiu latach demolowania państwa prawa da się jeszcze odrestaurować jego fasadę – dostał mokrą szmatą w twarz. Oto Polska w wersji Kaczyńskiego: bez zmiany konstytucji, bez debaty publicznej, ale z pełną premedytacją – zdemolowana demokracja.
Od pierwszej minuty posiedzenia było jasne, że nie będzie tu żadnej realnej analizy protestów wyborczych, żadnej refleksji nad milionami oddanych głosów. Miała miejsce za to procedura zatwierdzania rzeczywistości wedle instrukcji politycznej.
Sędziowie – nieuznawani przez europejskie trybunały, skompromitowani przyspieszonymi ścieżkami nominacyjnymi, wyprodukowanymi przez neo-KRS – prowadzili obrady z butą i lekceważeniem.
Sędzia Maria Szczepaniec, próbując sparodiować powagę własnej funkcji, zadała Adamowi Bodnarowi pytanie, które przeszło już do historii obciachu sądowniczego:
„Czy czuje się pan wadliwie wybranym senatorem, tzw. neo-senatorem?”
Na sali rozległy się… oklaski. Oklaski. W Sądzie Najwyższym. Brakowało tylko popcornu, „gali” TVRepublika i występu zespołu Bayer Full w holu. Był za to Macierewicz 😊
A przecież to miała być rozprawa decydująca o najważniejszym akcie demokracji – czy wybory prezydenckie były ważne. Zamiast rzetelności i powagi – drwiny, insynuacje, błazeństwo w todze.
Z tym cyrkiem zderzył się, twardy jak skała Adam Bodnar. I zderzenie to miało wymiar symboliczny. Oto człowiek prawa i sumienia, były Rzecznik Praw Obywatelskich, dziś Prokurator Generalny, stanął naprzeciw pseudoinstytucji, którą PiS zostawił na posterunku, by broniła jego interesu, nie prawa.
Bodnar, bez uniesień, ale z jasnością profesora konstytucjonalisty, powiedział, co trzeba:
„Na straży transparentności i uczciwości wyborów powinien stać niezależny Sąd Najwyższy. To niezawiśli sędziowie powinni rozpatrywać protesty wyborcze.”
„To bezprecedensowa sytuacja, w której sama PKW wskazuje w sprawozdaniu, że sąd nie może budzić wątpliwości co do swojego składu.”
I pytał dalej – rzeczowo, uparcie, jak przystało na strażnika obywatelskich praw:
„Co się stało z 48 tysiącami protestów? Czy zostały zarejestrowane? Przeanalizowane? Przekazane PG? Jakie mają sygnatury? Czy w ogóle istnieją?”
Odpowiedź była bardziej brutalna niż milczenie: nie było odpowiedzi.
Sędzia Wiak, prezes tej izby – pardon, tej inscenizacji – wypowiedział słowa, które powinny być wyryte na froncie gmachu SN po reformie Ziobry:
„To pozostanie między nami kwestią sporną, ale tak jest.”
To już nie orzecznictwo. To idea autorytaryzmu, nowa maksyma dla państwa bez prawa. Takie „bo tak”, które mogłoby zamknąć każdą debatę, każdą skargę, każdy protest.
I to „bo tak” stało się kluczem do potwierdzenia ważności wyborów, które – według Prokuratora Generalnego – nie spełniły podstawowych warunków transparentności i uczciwości.
PKW przyznała, że część komisji zawiodła. Że nie wszystkie dane były przekazane. Ale przecież statystyka była „mniej więcej zgodna”. A że w jednym miejscu głosowało 106% wyborców, a w innym 87% oddało identyczny głos co w poprzednich wyborach – to już „anomalie statystyczne”. Jak opady śniegu w lipcu. Po prostu się zdarzają. Zwłaszcza w państwie tych z Nowogrodzkiej.
NIE ZMIENIWSZY KONSTYTUCJI, ZMIENILI USTRÓJ
Nie trzeba było zmieniać Konstytucji, by zmienić Polskę. PiS zbudował parapaństwo – z neosądem, neotrybunałem, neokomisjami. Formalnie wszystko grało. Faktycznie – parodia. Demokracja udawana. Wybory „przeprowadzane”. Orzeczenia „wydawane”. Ale wszystko to było jedynie teatrem na użytek wewnętrznego PR-u i alibi dla zagranicy.
Aż przyszedł Bodnar. Aż przyszli obywatele. Aż przyszedł nowy rząd.
Podczas gdy neosędziowie wymyślali pytania rodem z „Kuriera Mazowieckiego”, premier Donald Tusk zwołał realne spotkanie z realnymi służbami. I podjął realną decyzję:
„Przywracamy czasową kontrolę na granicy z Niemcami i Litwą. Wejdzie w życie 7 lipca. Polska jest gotowa bronić Schengen, ale oczekujemy wzajemności.”
Powód? Niemcy przestali wpuszczać migrantów. Polska, do tej pory cierpliwa, powiedziała: dość. To pokazuje różnicę między władzą odpowiedzialną a władzą atrapową. Jedna decyduje, druga udaje. Jedna działa, druga gra w teatrze.
Adam Bodnar zrobił to, co powinien zrobić każdy, kto rozumie wagę słów: nie przemilczał kompromitacji. Wystąpił w imieniu tych wszystkich, którzy czują, że ich głos – choć oddany – został zamieciony pod dywan procedury.
Oni nie chcą oklasków na sali sądowej. Chcą uczciwości.
Ale właśnie dlatego ten dzień nie jest tylko hańbą. Jest też ostrzeżeniem. Bo jeśli dziś przymkniemy oczy – jutro obudzimy się w kraju, w którym orzeczenia wydaje się w gabinetach partii, a protesty obywateli lądują w niszczarce.
Jeszcze Polska nie zginęła. Ale dziś musimy ją wyjątkowo chronić. Bo jak powiedział klasyk: nie jest ważne, kto głosuje. Ważne, kto liczy. A w Polsce, przez chwilę, znowu liczyli ci, którzy powinni już dawno przestać.
[CC] Krzysztof BielejewskiWstyd. Po prostu wstyd. Taki, co nie rumieni już policzków, bo rumieniec dawno zastąpiła gorączka upokorzenia. Taki, co nie dotyczy jednostki, lecz całego społeczeństwa, które zostało zmuszone do uczestnictwa w grotesce z elementami horroru konstytucyjnego.
1 lipca 2025 roku zapisze się w historii Polski nie jako dzień, w którym Sąd Najwyższy zatwierdził wybory prezydenckie, lecz jako dzień, w którym nielegalna izba o dumnie brzmiącej nazwie „Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych”, ubrana w togi, wyda polityczny komunikat – udający orzeczenie sądu.
To nie była rozprawa. To nie był nawet udany spektakl. To był kabaret krzywdzący rozum, parodia procedury, neopaństwowy sabat legalistycznych sobowtórów. Jeśli ktokolwiek wierzył, że po ośmiu latach demolowania państwa prawa da się jeszcze odrestaurować jego fasadę – dostał mokrą szmatą w twarz. Oto Polska w wersji Kaczyńskiego: bez zmiany konstytucji, bez debaty publicznej, ale z pełną premedytacją – zdemolowana demokracja.
Od pierwszej minuty posiedzenia było jasne, że nie będzie tu żadnej realnej analizy protestów wyborczych, żadnej refleksji nad milionami oddanych głosów. Miała miejsce za to procedura zatwierdzania rzeczywistości wedle instrukcji politycznej.
Sędziowie – nieuznawani przez europejskie trybunały, skompromitowani przyspieszonymi ścieżkami nominacyjnymi, wyprodukowanymi przez neo-KRS – prowadzili obrady z butą i lekceważeniem.
Sędzia Maria Szczepaniec, próbując sparodiować powagę własnej funkcji, zadała Adamowi Bodnarowi pytanie, które przeszło już do historii obciachu sądowniczego:
„Czy czuje się pan wadliwie wybranym senatorem, tzw. neo-senatorem?”
Na sali rozległy się… oklaski. Oklaski. W Sądzie Najwyższym. Brakowało tylko popcornu, „gali” TVRepublika i występu zespołu Bayer Full w holu. Był za to Macierewicz 😊
A przecież to miała być rozprawa decydująca o najważniejszym akcie demokracji – czy wybory prezydenckie były ważne. Zamiast rzetelności i powagi – drwiny, insynuacje, błazeństwo w todze.
Z tym cyrkiem zderzył się, twardy jak skała Adam Bodnar. I zderzenie to miało wymiar symboliczny. Oto człowiek prawa i sumienia, były Rzecznik Praw Obywatelskich, dziś Prokurator Generalny, stanął naprzeciw pseudoinstytucji, którą PiS zostawił na posterunku, by broniła jego interesu, nie prawa.
Bodnar, bez uniesień, ale z jasnością profesora konstytucjonalisty, powiedział, co trzeba:
„Na straży transparentności i uczciwości wyborów powinien stać niezależny Sąd Najwyższy. To niezawiśli sędziowie powinni rozpatrywać protesty wyborcze.”
„To bezprecedensowa sytuacja, w której sama PKW wskazuje w sprawozdaniu, że sąd nie może budzić wątpliwości co do swojego składu.”
I pytał dalej – rzeczowo, uparcie, jak przystało na strażnika obywatelskich praw:
„Co się stało z 48 tysiącami protestów? Czy zostały zarejestrowane? Przeanalizowane? Przekazane PG? Jakie mają sygnatury? Czy w ogóle istnieją?”
Odpowiedź była bardziej brutalna niż milczenie: nie było odpowiedzi.
Sędzia Wiak, prezes tej izby – pardon, tej inscenizacji – wypowiedział słowa, które powinny być wyryte na froncie gmachu SN po reformie Ziobry:
„To pozostanie między nami kwestią sporną, ale tak jest.”
To już nie orzecznictwo. To idea autorytaryzmu, nowa maksyma dla państwa bez prawa. Takie „bo tak”, które mogłoby zamknąć każdą debatę, każdą skargę, każdy protest.
I to „bo tak” stało się kluczem do potwierdzenia ważności wyborów, które – według Prokuratora Generalnego – nie spełniły podstawowych warunków transparentności i uczciwości.
PKW przyznała, że część komisji zawiodła. Że nie wszystkie dane były przekazane. Ale przecież statystyka była „mniej więcej zgodna”. A że w jednym miejscu głosowało 106% wyborców, a w innym 87% oddało identyczny głos co w poprzednich wyborach – to już „anomalie statystyczne”. Jak opady śniegu w lipcu. Po prostu się zdarzają. Zwłaszcza w państwie tych z Nowogrodzkiej.
Nie trzeba było zmieniać Konstytucji, by zmienić Polskę. PiS zbudował parapaństwo – z neosądem, neotrybunałem, neokomisjami. Formalnie wszystko grało. Faktycznie – parodia. Demokracja udawana. Wybory „przeprowadzane”. Orzeczenia „wydawane”. Ale wszystko to było jedynie teatrem na użytek wewnętrznego PR-u i alibi dla zagranicy.
Aż przyszedł Bodnar. Aż przyszli obywatele. Aż przyszedł nowy rząd.
Podczas gdy neosędziowie wymyślali pytania rodem z „Kuriera Mazowieckiego”, premier Donald Tusk zwołał realne spotkanie z realnymi służbami. I podjął realną decyzję:
„Przywracamy czasową kontrolę na granicy z Niemcami i Litwą. Wejdzie w życie 7 lipca. Polska jest gotowa bronić Schengen, ale oczekujemy wzajemności.”
Powód? Niemcy przestali wpuszczać migrantów. Polska, do tej pory cierpliwa, powiedziała: dość. To pokazuje różnicę między władzą odpowiedzialną a władzą atrapową. Jedna decyduje, druga udaje. Jedna działa, druga gra w teatrze.
Adam Bodnar zrobił to, co powinien zrobić każdy, kto rozumie wagę słów: nie przemilczał kompromitacji. Wystąpił w imieniu tych wszystkich, którzy czują, że ich głos – choć oddany – został zamieciony pod dywan procedury.
Oni nie chcą oklasków na sali sądowej. Chcą uczciwości.
Ale właśnie dlatego ten dzień nie jest tylko hańbą. Jest też ostrzeżeniem. Bo jeśli dziś przymkniemy oczy – jutro obudzimy się w kraju, w którym orzeczenia wydaje się w gabinetach partii, a protesty obywateli lądują w niszczarce.
Jeszcze Polska nie zginęła. Ale dziś musimy ją wyjątkowo chronić. Bo jak powiedział klasyk: nie jest ważne, kto głosuje. Ważne, kto liczy. A w Polsce, przez chwilę, znowu liczyli ci, którzy powinni już dawno przestać.
Więcej tekstów Krzysztofa Bielejewskiego znajdziesz tutaj.