Czwartek. Ten dziwny dzień między politycznym kacem po środzie, a złudną nadzieją piątku. Kurz już opadł, choć niektórym dalej dymi z głowy. Donald Tusk – wciąż premierem. I chwała mu za to, bo przynajmniej ktoś tu jeszcze nie zwariował. 243 posłów dało mu wotum zaufania. Słusznie. Może dzięki temu kraj jeszcze przez chwilę będzie przypominał demokrację, a nie sezon piąty kiepskiego reality show.
W tym samym czasie Karol Nawrocki, jak zbudzony z głębokiego snu IPN-owskiego, odebrał na Zamku Królewskim certyfikat bycia prezydentem elektem. Papier jak papier – może i ładnie oprawiony, ale wstydliwy niczym zdjęcie z podstawówki w za dużym mundurku. Wstyd nie dla niego, bo on pewnie z tego dumny. Wstyd dla nas wszystkich. Bo naprawdę ktoś na niego zagłosował. Ktoś spojrzał na jego sztab, na jego program i pomyślał: „tak, właśnie ten człowiek powinien kierować naszym krajem”.
A on już grozi Tuskowi. Już zapowiada „porządek”. Brzmi jak słowa dozorcy, który dostał klucze do wieżowca i zamiast sprawdzić windę, zaczyna burzyć schody. Będzie rząd obalać. Z kim? Z kimkolwiek, kto umie mówić, krzyczeć albo przynajmniej sapać w rytmie „Polska w ruinie”. Z Orbanem, Fico, Trumpem …, Putinem. Oficjalnie nie, ale nieoficjalnie to pewnie już wspólna grupa na Telegramie i memy z Tuskiem w mundurze.
Na samą myśl o tej drużynie narodowej dreszcz przechodzi po plecach, a wstyd pali jak nieopatrznie zjedzone papryczki chili. Człowiek się zastanawia, gdzie by tu się schować – pod kołdrą, w Bieszczadach, czy może w norweskim lesie, gdzie ostatni raz widziano sens.
Tymczasem Braun, nasz sejmowy Tarzan od moralności, znów demoluje. Tym razem wystawę o osobach LGBT+, która miała być dowodem, że Polska to także kraj empatii. Ale nie. Bo przecież jeśli coś jest kolorowe, to musi być zgorszeniem. Braun zrywa plansze, gniecie je jak paragony po wizycie w sklepie wolności, depcze i bredzi coś o moralności publicznej. Gdyby nie fakt, że to dzieje się naprawdę, można by pomyśleć, że to satyra pisana przez pijanego Gombrowicza.
I co? Nic. Bo Braun wie, że być może już niedługo przyjdzie czas ułaskawień – że w kolejce czeka cały panteon bohaterów minionej dekady: Ziobro, Kamiński z Wąsikiem, Morawiecki, Obajtek, Romanowski, … . Tłum twarzy jak z kart historii, której nikt nie chce czytać, bo jest zbyt kompromitująca. Przepychają się w kolejce do biurka z napisem „ułaskawienia”, próbując zająć miejsce zanim wyłączą światło w państwie.
Ale oni mają przyczółki. Mają media, mają sądy, mają swoje pielgrzymki.
Tak, pielgrzymki. W Krzeszowie, niby cicha wieś, a jednak nowa Jasna Góra politycznej wdzięczności. Pielgrzymka dziękczynna za wybór Nawrockiego. Oczywiście „apolityczna”, bo przecież grill o 14:00 nie jest polityczny. Tak przynajmniej twierdzą posłowie PiS. Proboszcz, zresztą, też nie wiedział, że coś się szykuje – dowiedział się z Facebooka, jak każdy zwykły człowiek o własnym weselu, na które go nie zaproszono.
Na tle tego wszystkiego Tusk wygląda jak samotny sternik na tratwie, którą próbuje posklejać taśmą i dobrymi intencjami. Ale ster trzyma. Mówi o rekonstrukcji rządu, o zmniejszeniu liczby stanowisk, o realnych reformach. A co najważniejsze – mówi wprost, bez kluczenia. Mówi, że trzeba pracować, nie grzmieć. Że trzeba pomóc pacjentom, nie tylko kadrom. Że trzeba ludziom, nie tylko słupkom. I za to warto mu kibicować.
Bo w tej smutnej operze narodowej, gdzie chór krzyczy „hańba” w rytm mszy, a solista Braun rzuca planszami, Tusk brzmi jak człowiek, który chce jeszcze coś z tego kraju wydobyć. Jak ktoś, kto nie przyjechał do Warszawy po fuchę, ale po sens.
Sytuacja międzynarodowa? Komisja Europejska śrubuje sankcje wobec Rosji. A u nas? Ludzie, którzy na widok Putina pytają „czy można selfie”. Na świecie – walka o bezpieczeństwo energetyczne. U nas – Rada Bezpieczeństwa Narodowego zwoływana przez Dudę-ducha, jakbyśmy byli bohaterami jakiejś alternatywnej wersji „SimCity: Polska Edition”, gdzie blackout to nowy sposób na aktywność fizyczną w windzie.
A Trump? Krzyczy w caps locku, że dogadał się z Chinami. Wszyscy inni – milczą. Bo umowa nie istnieje. Ale Trump już ogłosił sukces. Czasem mam wrażenie, że Nawrocki dostał od niego poradnik „Jak robić politykę w świecie równoległym i nie zostać uznanym za niepoczytalnego (przynajmniej przez własny elektorat)”.
Podsumowując: to nie jest czas na obojętność. To nie jest poranek po złym śnie. To jest środek dnia – i trzeba patrzeć. Bo albo wygramy ten wyścig z tą bandą, która chce rozmontować państwo, albo przegramy i będziemy wspominać Tuska jak Romeo wspominał Julię – z rozpaczą i tragizmem, ale bez happy endu.
Na razie, jeszcze żyjemy w republice. Jeszcze mamy premiera, który nie demoluje. Jeszcze mamy rząd, który nie grilluje w sanktuariach. Jeszcze mamy sumienie.
Ale śledźmy to uważnie. Bo następna pielgrzymka może być już prosto do urn. Albo – nie daj Boże – do przeszłości, której nikt nie chce oglądać znowu.
Chwała Tuskowi. I trzymajcie się, bo to dopiero początek dziwnej jazdy.
[CC] Krzysztof BielejewskiCzwartek. Ten dziwny dzień między politycznym kacem po środzie, a złudną nadzieją piątku. Kurz już opadł, choć niektórym dalej dymi z głowy. Donald Tusk – wciąż premierem. I chwała mu za to, bo przynajmniej ktoś tu jeszcze nie zwariował. 243 posłów dało mu wotum zaufania. Słusznie. Może dzięki temu kraj jeszcze przez chwilę będzie przypominał demokrację, a nie sezon piąty kiepskiego reality show.
W tym samym czasie Karol Nawrocki, jak zbudzony z głębokiego snu IPN-owskiego, odebrał na Zamku Królewskim certyfikat bycia prezydentem elektem. Papier jak papier – może i ładnie oprawiony, ale wstydliwy niczym zdjęcie z podstawówki w za dużym mundurku. Wstyd nie dla niego, bo on pewnie z tego dumny. Wstyd dla nas wszystkich. Bo naprawdę ktoś na niego zagłosował. Ktoś spojrzał na jego sztab, na jego program i pomyślał: „tak, właśnie ten człowiek powinien kierować naszym krajem”.
A on już grozi Tuskowi. Już zapowiada „porządek”. Brzmi jak słowa dozorcy, który dostał klucze do wieżowca i zamiast sprawdzić windę, zaczyna burzyć schody. Będzie rząd obalać. Z kim? Z kimkolwiek, kto umie mówić, krzyczeć albo przynajmniej sapać w rytmie „Polska w ruinie”. Z Orbanem, Fico, Trumpem …, Putinem. Oficjalnie nie, ale nieoficjalnie to pewnie już wspólna grupa na Telegramie i memy z Tuskiem w mundurze.
Na samą myśl o tej drużynie narodowej dreszcz przechodzi po plecach, a wstyd pali jak nieopatrznie zjedzone papryczki chili. Człowiek się zastanawia, gdzie by tu się schować – pod kołdrą, w Bieszczadach, czy może w norweskim lesie, gdzie ostatni raz widziano sens.
Tymczasem Braun, nasz sejmowy Tarzan od moralności, znów demoluje. Tym razem wystawę o osobach LGBT+, która miała być dowodem, że Polska to także kraj empatii. Ale nie. Bo przecież jeśli coś jest kolorowe, to musi być zgorszeniem. Braun zrywa plansze, gniecie je jak paragony po wizycie w sklepie wolności, depcze i bredzi coś o moralności publicznej. Gdyby nie fakt, że to dzieje się naprawdę, można by pomyśleć, że to satyra pisana przez pijanego Gombrowicza.
I co? Nic. Bo Braun wie, że być może już niedługo przyjdzie czas ułaskawień – że w kolejce czeka cały panteon bohaterów minionej dekady: Ziobro, Kamiński z Wąsikiem, Morawiecki, Obajtek, Romanowski, … . Tłum twarzy jak z kart historii, której nikt nie chce czytać, bo jest zbyt kompromitująca. Przepychają się w kolejce do biurka z napisem „ułaskawienia”, próbując zająć miejsce zanim wyłączą światło w państwie.
Ale oni mają przyczółki. Mają media, mają sądy, mają swoje pielgrzymki.
Tak, pielgrzymki. W Krzeszowie, niby cicha wieś, a jednak nowa Jasna Góra politycznej wdzięczności. Pielgrzymka dziękczynna za wybór Nawrockiego. Oczywiście „apolityczna”, bo przecież grill o 14:00 nie jest polityczny. Tak przynajmniej twierdzą posłowie PiS. Proboszcz, zresztą, też nie wiedział, że coś się szykuje – dowiedział się z Facebooka, jak każdy zwykły człowiek o własnym weselu, na które go nie zaproszono.
Na tle tego wszystkiego Tusk wygląda jak samotny sternik na tratwie, którą próbuje posklejać taśmą i dobrymi intencjami. Ale ster trzyma. Mówi o rekonstrukcji rządu, o zmniejszeniu liczby stanowisk, o realnych reformach. A co najważniejsze – mówi wprost, bez kluczenia. Mówi, że trzeba pracować, nie grzmieć. Że trzeba pomóc pacjentom, nie tylko kadrom. Że trzeba ludziom, nie tylko słupkom. I za to warto mu kibicować.
Bo w tej smutnej operze narodowej, gdzie chór krzyczy „hańba” w rytm mszy, a solista Braun rzuca planszami, Tusk brzmi jak człowiek, który chce jeszcze coś z tego kraju wydobyć. Jak ktoś, kto nie przyjechał do Warszawy po fuchę, ale po sens.
Sytuacja międzynarodowa? Komisja Europejska śrubuje sankcje wobec Rosji. A u nas? Ludzie, którzy na widok Putina pytają „czy można selfie”. Na świecie – walka o bezpieczeństwo energetyczne. U nas – Rada Bezpieczeństwa Narodowego zwoływana przez Dudę-ducha, jakbyśmy byli bohaterami jakiejś alternatywnej wersji „SimCity: Polska Edition”, gdzie blackout to nowy sposób na aktywność fizyczną w windzie.
A Trump? Krzyczy w caps locku, że dogadał się z Chinami. Wszyscy inni – milczą. Bo umowa nie istnieje. Ale Trump już ogłosił sukces. Czasem mam wrażenie, że Nawrocki dostał od niego poradnik „Jak robić politykę w świecie równoległym i nie zostać uznanym za niepoczytalnego (przynajmniej przez własny elektorat)”.
Podsumowując: to nie jest czas na obojętność. To nie jest poranek po złym śnie. To jest środek dnia – i trzeba patrzeć. Bo albo wygramy ten wyścig z tą bandą, która chce rozmontować państwo, albo przegramy i będziemy wspominać Tuska jak Romeo wspominał Julię – z rozpaczą i tragizmem, ale bez happy endu.
Na razie, jeszcze żyjemy w republice. Jeszcze mamy premiera, który nie demoluje. Jeszcze mamy rząd, który nie grilluje w sanktuariach. Jeszcze mamy sumienie.
Ale śledźmy to uważnie. Bo następna pielgrzymka może być już prosto do urn. Albo – nie daj Boże – do przeszłości, której nikt nie chce oglądać znowu.
Chwała Tuskowi. I trzymajcie się, bo to dopiero początek dziwnej jazdy.