Rząd techniczny, czyli papier toaletowy dla demokracji

Jarosław Kaczyński znów przemówił. To znaczy: stanął przed kamerą, westchnął jak człowiek, który musi tłumaczyć zasady Monopoly szympansom, i ogłosił, że nadszedł czas… rządu technicznego. Czyli takiego politycznego „patyczka do uszu”: niby coś czyści, a potem się go wyrzuca.

Wystąpienie prezesa miało miejsce kilka minut przed orędziem Donalda Tuska. To nie przypadek. Kaczyński ewidentnie chciał być jak ten człowiek, który zaczyna śpiewać Sto lat zanim wjedzie tort. "Proponujemy rząd techniczny!" – zakomunikował z dumą człowiek, który w 2025 roku nadal myśli, że PRL można wygrać w rewanżu.

Pomysł? Prosty: rząd bezpartyjny, ale wspierany przez PiS. Czyli jak bimber: robione w garażu, bez przepisów, ale będzie walić w łeb. Kaczyński wyglądał przy tym, jakby właśnie odkrył nową formę życia na swojej kanapie. Być może siebie.

Równolegle – po stronie normalnej, znaczy: nudnej i rozsądnej – Donald Tusk wygłosił orędzie. Spokojne, wyważone, pełne treści. I, co najgorsze dla PiS-u, bez ani jednego zwrotu w stylu „rząd zdrady narodowej” czy „masoni z Brukseli planują nam zjeść dzieci”.

Tusk nie biega z megafonem po Nowogrodzkiej, nie macha Konstytucją jak wachlarzem na imieninach cioci Krysi. Zamiast tego mówi o pracy, planie awaryjnym, determinacji i – o zgrozo – współpracy. Czyli wszystkim, czego Kaczyński nie uznaje, chyba że dotyczy windy i jego kota.

I nie zapominajmy o desperacji – bo przecież to wszystko jest desperackie. Kaczyński się spieszył, bo wiedział, że za chwilę Tusk zabierze głos. Chciał być pierwszy, jak dziecko krzyczące „JA PIERWSZY” przed zjazdem na zjeżdżalni, choć w połowie drogi gubi majtki.

Kaczyński ogłasza "czerwoną kartkę" dla rządu, bo jego kandydat wygrał wybory prezydenckie różnicą mniejszą niż ilość osób w kolejce do kebaba o 2 w nocy. Tusk odpowiada: "Spokojnie. Mamy plan. Jesteśmy gotowi. Pracujemy dalej." Jakby był dorosłym. Jakby naprawdę chciał coś zrobić. Jakby... był premierem.

Więc mamy dwa wystąpienia. Jedno to próba puczu w stylu dziadka, który zapomniał, że nikt już nie ogląda Wiadomości. Drugie – sygnał, że rząd ma ręce na kierownicy i nie zamierza ich zdejmować, nawet jeśli prezydent-elekt właśnie zamówił sobie nowy fotel obrotowy do Pałacu.

Rząd techniczny? Dajcie spokój. To jakby po remisie w meczu zaproponować, że teraz mecz rozegrają kucharze, księgowa i sąsiad z parteru, bo przecież "trzeba coś zrobić". No więc nie – nie trzeba czegoś robić byle jak.

A prezes? Cóż. Znowu poczuł krew. Ale jak to zwykle z nim bywa – ugryzł się we własny język.

PS. Ciekawe, jak nazwie swój kolejny projekt – Rząd Techniczno-Medialno-Paranormalny?

[CC] Krzysztof Bielejewski

Rząd techniczny, czyli papier toaletowy dla demokracji

Jarosław Kaczyński znów przemówił. To znaczy: stanął przed kamerą, westchnął jak człowiek, który musi tłumaczyć zasady Monopoly szympansom, i ogłosił, że nadszedł czas… rządu technicznego. Czyli takiego politycznego „patyczka do uszu”: niby coś czyści, a potem się go wyrzuca.

Wystąpienie prezesa miało miejsce kilka minut przed orędziem Donalda Tuska. To nie przypadek. Kaczyński ewidentnie chciał być jak ten człowiek, który zaczyna śpiewać Sto lat zanim wjedzie tort. "Proponujemy rząd techniczny!" – zakomunikował z dumą człowiek, który w 2025 roku nadal myśli, że PRL można wygrać w rewanżu.

Pomysł? Prosty: rząd bezpartyjny, ale wspierany przez PiS. Czyli jak bimber: robione w garażu, bez przepisów, ale będzie walić w łeb. Kaczyński wyglądał przy tym, jakby właśnie odkrył nową formę życia na swojej kanapie. Być może siebie.

Równolegle – po stronie normalnej, znaczy: nudnej i rozsądnej – Donald Tusk wygłosił orędzie. Spokojne, wyważone, pełne treści. I, co najgorsze dla PiS-u, bez ani jednego zwrotu w stylu „rząd zdrady narodowej” czy „masoni z Brukseli planują nam zjeść dzieci”.

Tusk nie biega z megafonem po Nowogrodzkiej, nie macha Konstytucją jak wachlarzem na imieninach cioci Krysi. Zamiast tego mówi o pracy, planie awaryjnym, determinacji i – o zgrozo – współpracy. Czyli wszystkim, czego Kaczyński nie uznaje, chyba że dotyczy windy i jego kota.

I nie zapominajmy o desperacji – bo przecież to wszystko jest desperackie. Kaczyński się spieszył, bo wiedział, że za chwilę Tusk zabierze głos. Chciał być pierwszy, jak dziecko krzyczące „JA PIERWSZY” przed zjazdem na zjeżdżalni, choć w połowie drogi gubi majtki.

Kaczyński ogłasza "czerwoną kartkę" dla rządu, bo jego kandydat wygrał wybory prezydenckie różnicą mniejszą niż ilość osób w kolejce do kebaba o 2 w nocy. Tusk odpowiada: "Spokojnie. Mamy plan. Jesteśmy gotowi. Pracujemy dalej." Jakby był dorosłym. Jakby naprawdę chciał coś zrobić. Jakby... był premierem.

Więc mamy dwa wystąpienia. Jedno to próba puczu w stylu dziadka, który zapomniał, że nikt już nie ogląda Wiadomości. Drugie – sygnał, że rząd ma ręce na kierownicy i nie zamierza ich zdejmować, nawet jeśli prezydent-elekt właśnie zamówił sobie nowy fotel obrotowy do Pałacu.

Rząd techniczny? Dajcie spokój. To jakby po remisie w meczu zaproponować, że teraz mecz rozegrają kucharze, księgowa i sąsiad z parteru, bo przecież "trzeba coś zrobić". No więc nie – nie trzeba czegoś robić byle jak.

A prezes? Cóż. Znowu poczuł krew. Ale jak to zwykle z nim bywa – ugryzł się we własny język.

PS. Ciekawe, jak nazwie swój kolejny projekt – Rząd Techniczno-Medialno-Paranormalny?

[CC] Krzysztof Bielejewski
(03-06-2025 / 013)

Pobierz PDF Wydrukuj