Siedzę w fotelu. Z piwem w dłoni, dumą na twarzy i zmęczeniem w nogach, które mają za sobą kilka kilometrów dobrej nadziei. Za oknem Warszawa odpoczywa po dniu dwóch marszów. Jeden był kolorowy, radosny, pełen flag, ludzi, energii i poczucia sensu. Drugi... cóż. Drugi wyglądał, jakby ktoś próbował przenieść „M jak Miłość” na stadion Legii, ale zabrakło budżetu i reżysera.
Rafał Trzaskowski przeszedł przez Warszawę jak przyszłość przez klasówkę – pewnie, spokojnie, z uśmiechem. Przemawiał do ludzi, nie nad nimi. Mówił o wspólnocie, wartościach, rozwoju i – uwaga – prawdzie. W tym samym czasie Karol Nawrocki… no właśnie. Karol jak zwykle krzyczał, groził, wrzeszczał i rozdawał metafory, jakby był objazdowym kaznodzieją, który właśnie zgubił GPS, sens i opanowanie.
Mówił o Pileckim, węglu, atomie, szczelnych granicach i mikromanii – czymkolwiek to jest. Chciał, żebyśmy uwierzyli, że każdy z nas może być Witoldem Pileckim. To urocze, ale nie każdy, kto umie zawiązać but, nadaje się na bohatera narodowego. Nawrocki sam siebie mianował prezydentem z objawienia, choć wygląda jak kibic, który zapomniał, że to już nie ustawka tylko wiec wyborczy.
Nie przyszedł Duda. Kaczyński nie przemówił. Tłum był… no, był. Według PiS – dwieście tysięcy. Według rzeczywistości – pięćdziesiąt. Dość, by sprzedawca popcornu zarobił, ale za mało, by kogokolwiek przestraszyć.
I tu wracamy do mojego fotela. Do piwa. I do myśli, która mnie grzeje lepiej niż kaloryfer w styczniu: nas było więcej. My – Trzaskowscy, Hołowniści, Senyszynki, Czarzaste, Zieloni, PSL-owcy, Lewiczki, liberałowie, babcie z transparentem i dzieci z balonami. Ludzie z miast, miasteczek, z Podkarpacia i Podlasia, z Rzeszowa i z Żoliborza. Ludzie, którym się chce. Chce marzyć, chce budować, chce żyć w Polsce, która nie przypomina niekończącego się odcinka "Wiadomości".
Ten dzień pokazał coś więcej niż sondaże – pokazał, że jesteśmy. Że potrafimy wyjść na ulice nie z gniewu, ale z nadziei. Nie z przymusu, ale z przekonania. Trzaskowski nie krzyczał. On mówił. I ludzie słuchali. O wartościach, o Unii, o wspólnocie, o marzeniach większych niż ulga na węglu brunatnym.
Nawrocki? Nawrocki, jak zwykle, próbował nas wystraszyć, obrazić, zdezorientować. Mówił o tym, że Polska musi być bezpieczna – ale jego bezpieczeństwo to zamknięte granice, wykluczeni ludzie i schowane głowy. To Polska z napisem „Zamknięte – tylko dla swoich”. A potem wkłada sobie snusa pod dziąsło, bo nawet 90 minut debaty go przerasta bez chemicznego wsparcia.
I teraz pytanie: czy taki człowiek naprawdę może zostać prezydentem Polski? Bo wiecie – to nie jest tylko o nim. To jest o środowisku, które go wystawiło. Środowisku, które marzy o bezkarności. O cofnięciu zegara. O kraju, gdzie wszystko jest proste, czarno-białe i zarządzane spod plebanii.
Trzaskowski to nie mesjasz. Ale jest prezydentem z głową, sercem i kręgosłupem. Jest kandydatem, który chce rozmawiać nawet z tymi, którzy go nie lubią. Który nie podpisuje niczego w ciemno. Który idzie do Mentzena na debatę, a potem pije z nim piwo. Bo demokracja to nie ustawkowy okrzyk – to rozmowa.
Dlatego 1 czerwca nie ma taryfy ulgowej. Ani dla teściowej, ani dla kolegi, który mówi, że „nie ma na kogo głosować”. Jest. Masz. Musisz. Bo reklamację możesz złożyć tylko sobie.
Więc idź. Głosuj. Daj głos za przyszłością, nie za paranoją w garniturze. Głosuj, żeby prezydentem Polski nie został człowiek, którego najbliższy związek z historią to bójka pod stadionem.
Idźcie z dumą. Bo to my budujemy tę Polskę. I my ją obronimy. Nawet jeśli po drodze trochę nas rozbolą nogi. I nawet jeśli wieczorem trzeba będzie napić się kolejnego piwa – tym razem już z radości.
[CC] Krzysztof BielejewskiSiedzę w fotelu. Z piwem w dłoni, dumą na twarzy i zmęczeniem w nogach, które mają za sobą kilka kilometrów dobrej nadziei. Za oknem Warszawa odpoczywa po dniu dwóch marszów. Jeden był kolorowy, radosny, pełen flag, ludzi, energii i poczucia sensu. Drugi... cóż. Drugi wyglądał, jakby ktoś próbował przenieść „M jak Miłość” na stadion Legii, ale zabrakło budżetu i reżysera.
Rafał Trzaskowski przeszedł przez Warszawę jak przyszłość przez klasówkę – pewnie, spokojnie, z uśmiechem. Przemawiał do ludzi, nie nad nimi. Mówił o wspólnocie, wartościach, rozwoju i – uwaga – prawdzie. W tym samym czasie Karol Nawrocki… no właśnie. Karol jak zwykle krzyczał, groził, wrzeszczał i rozdawał metafory, jakby był objazdowym kaznodzieją, który właśnie zgubił GPS, sens i opanowanie.
Mówił o Pileckim, węglu, atomie, szczelnych granicach i mikromanii – czymkolwiek to jest. Chciał, żebyśmy uwierzyli, że każdy z nas może być Witoldem Pileckim. To urocze, ale nie każdy, kto umie zawiązać but, nadaje się na bohatera narodowego. Nawrocki sam siebie mianował prezydentem z objawienia, choć wygląda jak kibic, który zapomniał, że to już nie ustawka tylko wiec wyborczy.
Nie przyszedł Duda. Kaczyński nie przemówił. Tłum był… no, był. Według PiS – dwieście tysięcy. Według rzeczywistości – pięćdziesiąt. Dość, by sprzedawca popcornu zarobił, ale za mało, by kogokolwiek przestraszyć.
I tu wracamy do mojego fotela. Do piwa. I do myśli, która mnie grzeje lepiej niż kaloryfer w styczniu: nas było więcej. My – Trzaskowscy, Hołowniści, Senyszynki, Czarzaste, Zieloni, PSL-owcy, Lewiczki, liberałowie, babcie z transparentem i dzieci z balonami. Ludzie z miast, miasteczek, z Podkarpacia i Podlasia, z Rzeszowa i z Żoliborza. Ludzie, którym się chce. Chce marzyć, chce budować, chce żyć w Polsce, która nie przypomina niekończącego się odcinka "Wiadomości".
Ten dzień pokazał coś więcej niż sondaże – pokazał, że jesteśmy. Że potrafimy wyjść na ulice nie z gniewu, ale z nadziei. Nie z przymusu, ale z przekonania. Trzaskowski nie krzyczał. On mówił. I ludzie słuchali. O wartościach, o Unii, o wspólnocie, o marzeniach większych niż ulga na węglu brunatnym.
Nawrocki? Nawrocki, jak zwykle, próbował nas wystraszyć, obrazić, zdezorientować. Mówił o tym, że Polska musi być bezpieczna – ale jego bezpieczeństwo to zamknięte granice, wykluczeni ludzie i schowane głowy. To Polska z napisem „Zamknięte – tylko dla swoich”. A potem wkłada sobie snusa pod dziąsło, bo nawet 90 minut debaty go przerasta bez chemicznego wsparcia.
I teraz pytanie: czy taki człowiek naprawdę może zostać prezydentem Polski? Bo wiecie – to nie jest tylko o nim. To jest o środowisku, które go wystawiło. Środowisku, które marzy o bezkarności. O cofnięciu zegara. O kraju, gdzie wszystko jest proste, czarno-białe i zarządzane spod plebanii.
Trzaskowski to nie mesjasz. Ale jest prezydentem z głową, sercem i kręgosłupem. Jest kandydatem, który chce rozmawiać nawet z tymi, którzy go nie lubią. Który nie podpisuje niczego w ciemno. Który idzie do Mentzena na debatę, a potem pije z nim piwo. Bo demokracja to nie ustawkowy okrzyk – to rozmowa.
Dlatego 1 czerwca nie ma taryfy ulgowej. Ani dla teściowej, ani dla kolegi, który mówi, że „nie ma na kogo głosować”. Jest. Masz. Musisz. Bo reklamację możesz złożyć tylko sobie.
Więc idź. Głosuj. Daj głos za przyszłością, nie za paranoją w garniturze. Głosuj, żeby prezydentem Polski nie został człowiek, którego najbliższy związek z historią to bójka pod stadionem.
Idźcie z dumą. Bo to my budujemy tę Polskę. I my ją obronimy. Nawet jeśli po drodze trochę nas rozbolą nogi. I nawet jeśli wieczorem trzeba będzie napić się kolejnego piwa – tym razem już z radości.